KL Auschwitz, powrót komand roboczych z pracy, noc, apel karny …

Często powołuję się na wspomnienia byłych więźniów, ale wyjątkowo cenne są dla mnie informacje Franciszka Żymełki, który jakże obrazowo wprowadza w atmosferę obozowych przeżyć – wspomnienia które nawet po latach trudno wyrzucić z pamięci:

[…] Powrót z pracy…:

Ze wszystkich stron, ze wszystkich dziur i zakamarków, z budynków i zagłębień wysuwają się pasiaste postacie i suną na miejsce zbiórki. To więźniowie Industriehofe-II wracają z pracy do obozu na obiad. Idą skuleni, trzęsący się z zimna, ale z nadzieją w oczach. Nadzieją, że za parę chwil ogrzeją się ciepłą strawą, na ciepłym i wolnym od wiatru bloku.

Kommando wraca na obiad. Na końcu kolumny czterech kolegów niesie ciała tragicznie zmarłych. Z braku odpowiednich noszy czy taczek więźniowie we dwóch niosą zwłoki w ten sposób, że jeden zarzuca sobie na ramiona nogi ofiary, drugi ręce i tak dźwigają bezładną i sztywniejącą postać. Czasem, gdy nie ma silnego mrozu głowa ofiary kiwa się w takt marszu, a niesiona postać ma wygięty kształt.

Kolumna maszeruje. W bramie obozu wita ją grająca orkiestra. Melodia nie podrywa jednak nóg idących, nie wkrada się do serca. Więźniowie są zmęczeni, zmarznięci i przygnębieni śmiercią kolegów. Idą smutni, mechanicznie zdejmują swe czapki i kierują się ku wyznaczonym, stałym miejscom na placu apelowym. Apel jest krótki. Wszystko się zgadza. Nikogo nie brakuje.[…]

[…] Układanie się do nocnego spoczynku – przysłowiowa cisza nocna:

Pokrzepieni kromką czarnego jak ziemia i ciężkiego jak glina chleba z kawałkiem margaryny, łyżką marmolady i rozgrzani czarną lurą udaliśmy się na spoczynek. W baraku z czerwonej cegły podzielonym na tzw. Stube – izby o wymiarach przeciętnie 10 metrów na 6 metrów przebywa, a raczej śpi, bo tylko noc spędza więzień w izbie, około 800-900 mężczyzn. W baraku były przeważnie 3-4 izby. Baraki były zaś parterowe, jedno i dwustronne, były też piętrowe. Tak było w latach 1940, 1941 i na początku 1942 roku. Potem to się zmieniło.

Ciemność w naszej izbie jest całkowita. Nie rozjaśnia jej żaden promień, ponieważ izba położona jest z dala od lamp oświetlających drogi między blokami i nie jest w zasięgu reflektorów zainstalowanych na wieżach strażniczych. Powietrze jest gęste od wyziewów i oddechów śpiących. Koc jest cieniutki i nie grzeje. Człowiek zawija się weń szczelnie i przysuwa bliziutko do śpiącego sąsiada by było cieplej. Zresztą ciasnota wymusza takie zachowania.

Sen, przyjaciel więźnia szybko ogarnia śmiertelnie znużone i umęczone ciało. Czasem jednak, budząc się w nocy uświadamiam sobie ze zgrozą gdzie jestem. Jednocześnie jak błyskawica przebiega mi przez głowę myśl, że to jeszcze nie pobudka, że można jeszcze pospać w cieple i spokoju. Zapadam ponownie w sen.

Noce w obozie są jednak krótkie, za krótkie. W czasie snu trzeba wypocząć całym systemem nerwowym, całą fizyczną i duchową istotą. Trzeba koniecznie pozbyć się zmęczenia dnia poprzedniego i nabrać sił na nadchodzące zmagania z zimnem, wysiłkiem i nieustającym głodem. Mimo, że to późna noc, w izbie nie panuje cisza. Ciągle słychać kaszel, wybuchy kaszlu. Co ciekawe, nie budzi on ani kaszlących ani ich sąsiadów? Czasem ktoś krzyknie przez sen „mama”! Słowo to jest ucieczką, ratunkiem i nadzieją. Wszyscy śpią mocno, twardo.

Nikt właściwie nie słyszy przeraźliwego gwizdka pobudki. Dopiero kopanie w drzwi i ryk blokowego „Aufstehen” podrywa więźniów. Pobudka w obozie to ciężka i przykra chwila dla każdego więźnia. Każdy przeżywał ciągle na nowo ten sam przykry i bolesny wstrząs nim uświadomił sobie, że nic nie da ociąganie się, że trzeba wstać by nie narazić się na bicie.

Jest jeszcze zupełnie ciemno. Zaczyna się ruch. Więźniowie podnoszą się posłusznie, szukają w ciemności butów ukrytych pod siennikiem, czapek oraz pozostałego odzienia. Wciągam szybko spodnie i ubieram buty, łapię kurtkę, płaszcz, czapkę i pędzę przed barak, by śniegiem zetrzeć z twarzy i rąk reszki snu, kurz siennika. Wody w bloku nie ma, myjemy się śniegiem. Ale co będzie latem? Na bloku nie wolno także od pobudki do apelu załatwiać swoich potrzeb naturalnych. Dlatego rano w latrynach jest niesamowity ścisk. Słychać przekleństwa i złorzeczenia.[…]

Apel karny …

[…]„Cholera oby tylko apel się dzisiaj zgodził” – powiedział Staszek, nauczyciel pochodzący gdzieś spod Tarnowa – przy tej pogodzie zesztywnielibyśmy podczas długiego stania bez ruchu. „Nie kracz, bo wykraczasz jakieś nieszczęście” – zawołał Jaworski młodszy ładując swemu starszemu bratu szczapy drewna – mało nam jeszcze nieszczęścia – dorzucił po chwili.[…]

Takie to niestety obawy dręczyły więźniów, poza innymi zagrożeniami życia, gdyż i apele wieczorne stawały się kolejną przyczyną udręki dla więźniów. Na apel do obozu więźniowie z komand roboczych musieli przynosić zwłoki także zakatowanych przy pracy współtowarzyszy niedoli. Rachunek stanu liczbowego komanda, jakie wychodziło do pracy, musiał być zgodny z tym, jaki wracał – sztuka – do sztuki! Każda niezgodność była skrupulatnie sprawdzana, a problem zaczynał się wówczas, gdy się w tym rachunku coś nie zgadzało. Dotyczyło to także ucieczki z obozu!

Tak, więc i ten temat porusza Franciszek Żymełka w swoich wspomnieniach:

[…] Jeszcze nie dotarliśmy do Industriehofe-I, gdy zawyła syrena. Jej wibrujący, przeciągły głos mroził i przeszył nas na wskroś gorzej niż wiejący, porywisty wiatr. „Ktoś uciekł” – szeptem podana wiadomość obiegła maszerujące szeregi. – „Straszny będzie zbliżający się apel, tyle czasu bez ruchu w takiej wichurze”.

Ze wszystkich stron ściągają do bramy komanda. Kapo krzykiem i biciem zachęcają idących do szybszego marszu. Na bramie wracających nie wita orkiestra, a SS-mani liczą skrupulatniej niż zwykle uformowanych w piątki więźniów.

Komanda w pośpiechu, ze strachem w oczach suną na swe zwykłe apelowe miejsca, ale zbliżający się apel nie będzie zwykłym. Nie będzie kolacji. Głód, wyczerpanie, porywisty i przenikliwy wiatr dadzą się nam we znaki.

Blokowi i schreiberzy liczą w gorączkowym pośpiechu ustawionych dziesiątkami mieszkańców swoich bloków i podają wyniki Blockführerom, oni dla kontroli liczą ponownie. Na końcu stojących bloków siedzą chorzy, którzy nie mogą stać o własnych siłach, dalej leżą zwłoki zmarłych i zabitych, przyniesione przez kolegów. Wszyscy, żywi i umarli muszą stanąć do apelu.

Dopiero teraz można ocenić ilu więźniów jest w obozie. Są to dziesiątki tysięcy ustawionych w czworoboki ułatwiające liczenie więźniów. Na wprost nich, przed kuchnią ustawiła się w podobnym szyku karna kompania. Na jej końcu też leży kilka trupów. Koło karnej kompanii kręci się grupa SS-manów z Raportführerem Palitschem na czele. Widocznie uciekinier był członkiem karnej kompanii. Wydaje się to nieprawdopodobne, ponieważ kompania pracuje w macierzystym obozie przy kopaniu fundamentów pod nowy blok. Raportführer Palitsch kieruje się ku dzwonowi, a za nim cała jego świta.

„Wszyscy Blockführerzy, Blokowi, Kapo pod dzwon” – rozkazuje Raportführer. Wszyscy wymienieni biegiem ruszają pod dzwon. Więźniowie pierwszego szeregu pytają, schreibera co się właściwie stało, dlaczego stoimy. Schreiber jeszcze nic nie wie, dowie się, gdy wróci blokowy, ale chyba rzeczywiście uciekł ktoś z karnej kompanii.

Czas płynie, jest coraz zimniej, ponieważ nie ma blokowego więźniowie usiłują się rozgrzać. Zbliżają się do siebie tak by przestrzeń między nimi była jak najmniejsza, zacierają dłonie, poklepują się, nawzajem rozcierają sobie plecy próbując się rozgrzać. Przestępują z nogi na nogę, poruszają palcami w butach, na przemian unoszą się na palcach i opuszczają na pięty, starając się za wszelką cenę uchronić przed przemarznięciem prowadzącym niechybnie do odmrożeń. Wysiłki te na niewiele się zdają. Nawet SS-manom na wieżach obserwacyjnych jest zimno, bo słychać jak przytupują i zabijają rękami o boki.

Panuje przejmująca cisza, tylko od strony karnej kompani dobiega wrzask jej blokowego Krankenmanna, jednego z największych sadystów i zbirów wśród blokowych. Właśnie znęca się nad więźniem, który wali się jak kłoda na ziemię uderzony silnym ciosem w szczękę. Gdy próbuje wstać potężny kopniak blokowego zwala go ponownie z nóg. Blokowy kopie go po głowie, nerkach, klatce piersiowej po prostu gdzie popadnie. Leżący więzień stara zasłonić się rękami. Niestety nie jest w stanie przeciwstawić się furii i sile sadystycznego blokowego. Nieszczęśnik broni się coraz słabiej wreszcie nieruchomieje. Krankenmann kopniakiem przewraca go na plecy, wskakuje mu na klatkę piersiową. Więzień mobilizuje wszystkie siły, stara się złapać buty blokowego. Daremnie, traci siły, ramiona jeszcze jakiś czas drgają, rozwarte dłonie drą ziemię, nogi żłobią w niej podłużne rowki. Ruchy te są coraz wolniejsze wreszcie więzień nieruchomieje, głowa opada w bok, z kącików ust wypływa cos ciemnego. Z dala trudno zobaczyć, ale to pewnie krew.

Krankenmann nie spojrzał nawet na ofiarę, on wiedział, że nie żyje. Miał spore doświadczenie i praktykę w tych sprawach. Nie spojrzał, ponieważ na końcu tej geometrycznej bryły powstałej z ludzkiego budulca, jakaś jej składowa część poruszyła się. Poruszyła się pewnie z zimna, a może z osłabienia spowodowanego głodem. Ale bystre, wszechwidzące oko drapieżnej bestii w ludzkim ciele już to zauważyło. Blokowy skoczył w kierunku ruszającej się istoty jak ryś, roztrącił stojących nieruchomo w pierwszym szeregu więźniów, złapał winowajcę za płaszcz, wywlókł przed szeregi znieruchomiałych z przerażenia i trwogi więźniów. Jego złowrogie oczy, oczy jadowitego okularnika hipnotyzowały nieszczęsną ofiarę. Krankenmann, stojąc w szerokim rozkroku, z rękami na biodrach, przypatrywał się swej nowej ofierze, zastanawiając się, w jaki sposób najlepiej pozbawić życia. Jego mózg nie mógł jednak wymyślić nic nowego. Silne uderzenie w szczękę, skopanie ofiary, przewrócenie na wznak i złamanie żeber przez skakanie po leżącym bezwładnie ciele. Każdy seryjny morderca wypracowuje swoją specyficzną metodę zabijania, która go identyfikuje, pozwala go rozpoznać, a czasami i zlikwidować. Tyle tylko, że Auschwitz nie likwidował morderców on ich tworzył.

Znów jednym uderzeniem Krankenmann zwalił z nóg swą ofiarę. Tym razem nie skoczył na jej pierś, ale kazał wstać i ponownie silnym uderzeniem – uderzeniem z rozmachu zwalił ją z nóg. Więzień padł niczym kłos pszenicy. Krankenmann jeszcze raz rozkazuje wstać więźniowi. Nieszczęśnik próbuje się podnieść, ale jego siły się wyczerpały. Opiera się na rękach, zgina kolana, próbuje podciągnąć je ku rękom, by podparłszy się na nich spróbować wstać. Może to śnieg był śliski, może sił już nie stało dość, że uniósłszy się na rękach, oparłszy na jednym kolanie stracił równowagę i runął twarzą w śnieg. Zamajaczył ciemną plamą na jaskrawo białym śniegu, ale jego słabość i bezradność nie wzbudziły litości oprawcy. Przeciwnie pobudziły zaciekłość i agresję. Niemoc ofiary podziałała na Krankenmanna jak czerwona płachta na rannego podczas korridy byka. Rzucił się na swą ofiarę, postawił ją na nogi i ponownym uderzeniem zwalił po raz trzeci. Rozciągnięty na śniegu więzień nie daje znaku życia. Krankenmann kopie dla pewności więźnia kilka razy to w głowę, to w nerki poczym rozkazuje znieruchomiały ludzki łach zanieść na koniec stojących szeregów swego bloku. Rozgrzany podwójnym morderstwem biegał wzdłuż szeregów szukając nowej ofiary. Dotychczasowy bilans nie zadawalał go. Nowej ofiary nie musiał daleko szukać, każdy ze stojących mógł nią być.

Tysiące współtowarzyszy niedoli stojących w zastygłych w przerażeniu szeregach patrzyło na śmierć swoich kolegów. Nikt z nich nie mógł ofiarom Krankenmanna pomóc. Tylko westchnienia, ukryta wściekłość i ciche przekleństwa towarzyszyły jego sadystycznym wyczynom i rechotowi SS-manów, którzy śmiechem i okrzykami zachęcali go do dalszych działań.

Blockführerzy i kapo rozbiegli się po obozie szukając uciekiniera, był nim jeden z więźniów SK. Nie mógł uciec poza obóz, ponieważ pracował przy kopaniu fundamentów pod nowy blok. Podejrzewano, że ukrył się na terenie obozu albo mając wszystkiego dość powiesił się w jakimś zakamarku. Zmarznięte, wychudłe ciała więźniów dygotały z zimna. Nogi zesztywniały od wichru i potęgującego się mrozu.

Wczesny mrok otulił obóz i stojących więźniów. Na słupach i budynkach rozbłysły żarówki, na wieżach wartowniczych reflektory rozświetlając zapadający zmrok. Karabiny maszynowe na wieżach wycelowano w uformowanych w czworoboki więźniów. Czas płynie, trwają poszukiwania uciekiniera. Słychać wrzaski blokowych i jęki więźniów towarzyszące zadawanym im razom.

Zapadła noc, zastygłe szeregi stoją nieruchomo na baczność. Nie wszyscy więźniowie są wstanie wytrzymać potężniejący z godziny na godzinę mróz i wzmagającą się zawieję. To tu to tam pada ktoś nagle na ziemię jak podcięte drzewo by nie podnieść się więcej. Koledzy odnoszą leżących na koniec bloku i kładą na ziemi, liczba więźniów musi się zgadzać. Pozostali widać odporniejsi i mocniejsi trzymają się jeszcze. Ale mróz i wciskający się wszędzie wicher ze śnieżycą potęgują potrzeby fizjologiczne. Coraz częściej widać ciemne plamy u stóp stojących, wyczuwa się zalatujący od czasu do czasu fetor. Noc była zimna jak to często w marcu bywa. Więźniowie drżą, dygocą i tylko jedna natrętna myśl zaprząta wszystkie umysły:, „Kiedy to się skończy, kiedy go wreszcie znajdą, niech już dziesiątkują za ucieczkę tamtego, niech zamkną do bunkra, ale niech ta męka wreszcie się skończy, byle szybko, już, zaraz! Wszystko jedno, jak, ale niech to się skończy”

Obóz to jednak nie sanatorium, to miejsce zagłady podludzi. SS-mani są syci i dobrze, ciepło ubrani. Im nie grozi śmierć z głodu czy zimna. Mogą stać godzinami na mrozie i wichurze znęcając się nad więźniami głodnymi, źle ubranymi, osłabionymi, wycieńczonymi.

Poszukiwania nie dają rezultatu. Za naszym 3 blokiem leży już pięć ciał zmarłych więźniów. Tych, którzy nie wytrzymali. Leżą już spokojni, z zastygłymi od mrozu twarzami, obojętni na naszą mękę, cierpienia i łzy rozpaczy. Oni są już wolni, wolni od trosk i cierpień. Jutro przez komin opuszczą Auschwitz, tak jak zapowiadał Fritsch.

Zdenerwowanie zaczyna powoli udzielać się SS-manom, którzy są wściekli, że zostali pozbawieni zasłużonego wypoczynku i snu. Zaczynają odgryzać się na zmarzniętych na kość więźniach. To ten to ów podskoczy do swego bloku i kijem lub pięściami zaczyna okładać bitych już przez funkcyjnych więźniów. Razy wściekłych SS-manów spadają na głowy, ramiona i plecy stojących więźniów.

Wśród słabszych psychicznie zaczyna wytwarzać się psychoza nieżyczliwości i złośliwości do uciekiniera i wszystkich potencjalnych, przyszłych uciekinierów. Ludzie ci mają dość cierpienia, po co mają jeszcze cierpieć za cudze winy tym bardziej, że ucieczka się nie powiedzie, nic nie da uciekinierowi. Gdyby się, chociaż powiodła, gdyby zorganizowana została mądrze to można by trochę wycierpieć. Ale w przypadku nieudanej ucieczki czy warta jest śmierci tylu ilu dzisiaj zginie podczas tego strasznego apelu?

Minęła północ, a poszukiwania trwały dalej i nie przynosiły rezultatów. SS-mani szaleli, szaleli kapo oraz ich pomocnicy. Ciemne plamy pomordowanych i zamarzniętych na końcach ustawionych w czworoboki więźniów powiększały się z godziny na godzinę. Coraz więcej schorowanych, wynędzniałych i wyczerpanych chłodem i głodem więźniów osuwało się z cichym jękiem, a często bez tego bolesnego westchnienia na zamarzniętą ziemię. Tylko głuchy stuk padającego ciała oznajmia pozostałym, jeszcze żyjącym i cierpiącym, że tamci są już wolni.

Ile wytrzymać może człowiek, gdzie mieszczą się w nim te siły, które utrzymują go przy życiu wbrew nieprawdopodobnym sytuacjom, mimo krańcowego wyczerpania, głodu i zimna? Przyczyną jest pewnie odporność organizmu, wiara w przetrwanie, ufność we własne siły. Te trzy czynniki pchają człowieka do czynu, do czynienia wszystkiego, co dyktuje instynkt przetrwania. Żyć znaczy chronić, działać i ufać…

Przy kuchni dzwonią kotły z kawą. Kucharze wystawiają je przed kuchenne baraki i przygotowują obiad, bo czuje się w powietrzu zapach gotowanej brukwi. Wstrętna jest brukwiana zupa. Dla skostniałych, zgłodniałych dziś wyjątkowo więźniów, zupa nabiera jednak wyjątkowego znaczenia. Wszystkie głowy zwracają się stronę kuchni, daje się słyszeć leciutki szmer ożywienia w znieruchomiałych szeregach. Wszyscy zaczynają odmierzać czas do chwili, gdy będą się mogli posilić i rozgrzać. Ale to jeszcze straszliwie odległy czas, upłynie wiele godzin nim ta upragniona chwila nadejdzie. Oby tylko dano śniadanie, gorącą kawę, która pozwoli rozgrzać stygnące powoli ciała.[…]

Dodaj komentarz