… ciąg dalszy Karol Miczajka

CZ. 4.

Trudno sobie wyobrazić, co czuli więźniowie opuszczając obóz – KL Auschwitz, po miesiącach czy latach doznanych tam upokorzeń i cierpień. Musiały to być sprzeczne uczucia – radości i szczęścia z przetrwania piekła obozu, smutku i żalu z powodu milionów zamordowanych tam więźniów, strachu i niepewności co do dalszego losu – ewakuacja nie oznaczała jeszcze wyzwolenia! W Księdze Pamiątkowej rybnickiego gimnazjum, oprócz cytowanego wcześniej artykułu o Stanisławie Sobiku, Karol Miczajka zamieścił też tekst W drodze krzyżowej. Oto jego przedruk:

„Nadszedł dzień 18 stycznia 1945 r., pamiętny dzień ostatecznej likwidacji obozu oświęcimskiego, dzień, zwiastujący wrogom zbliżającą się nieuchronnie klęskę, nam zaś, numerom w pasiakach, iskierkę nadziei. Podniecenie i rozgorączkowanie obejmowało nie tylko więźniów, ale i naszych krwiożerczych stróżów, którzy w obliczu nieuchronnej zguby wpadali z jednej ostateczności w drugą: to udawali bardzo dobrych i współczujących, a strach wyzierał z ich rozszerzonych źrenic, to wpadali we wściekłość, a wtenczas biada tym, co wpadli w ich szpony. Od rana nieprzerwanie wychodziły przez bramę setki więźniów w zwartych szeregach z tobołkami, paczkami, tłomokami. Każdy przygotował się do drogi, jak mógł najlepiej. W ostatnim bowiem dniu otworzono wszystkie magazyny odzieżowe i żywnościowe, wydając z nich zapasy bez ograniczenia. Ruch w obozie zrobił się niczym w ulu. Przed kancelarią obozową palił się stos kartotek, aktów i pism, a funkcjonariusze SS pilnowali, aby wszelkie dowody ich działalności zostały całkowicie zniszczone.

Około godziny dwunastej w nocy pochłonęła nas fala wypływających z obozu więźniów. Księżyc świecił jasno, oświetlając nam drogę i chrupiący pod nogami śnieg. Mróz szczypał w uszy i odmrażał policzki i ręce, ale nikt nie czuł mrozu. Szliśmy raźno po udeptanym śniegu w księżycową noc, w nieznaną i niebezpieczną przyszłość. Wznosząc oczy do nieba, ten i ów robi nieznacznie znak krzyża i szepce słowa modlitwy. Pytamy się sami siebie: Co gotuje nam los? Czy wreszcie będzie łaskawszy, czy też nadal tak nieludzko okrutny? Jeszcze ostatnie spojrzenie za siebie i ciche westchnienie; westchnienie, które miało być wyrazem ulgi, ale przytłoczone ogromnym ciężarem niepewności i obawy, z trudem dobyło się z piersi. Obok nas nieodstępni stróże, odziani w grube płaszcze i kożuchy, z karabinami przygotowanymi w każdej chwili do strzału. Wśród mroźnej nocy słychać ich nawoływanie i ujadanie rwących się na smyczach psów. Idziemy spokojnie i miarowo z szeptem modlitwy na ustach, składając los nasz w ręce Wszechmocnego. Wtem – strzał! Stłumiony, niewymownie żałosny okrzyk kobiecy uleciał w powietrze, nie budząc echa w przyrodzie. Oglądamy się nieznacznie do tyłu. Postać kobiety z podniesionymi jak do modlitwy rękami zachwiała się, zastygła na moment w bezruchu i runęła pod nogi zbira, w którego rękach jeszcze drgała świeżo odpalona broń… Zaczerwienił się śnieg pod ciałem niewinnej ofiary. Twarz jej w blasku księżyca jaśniała jakimś nieziemskim światłem, ręce wciąż do modlitwy złożone… SS-man wykrztusił jakieś przekleństwo, skrzywił w potwornym grymasie usta i ciężkim butem zepchnął ofiarę do rowu. Potoczyło się bezwładem swoim ciało na spoczynek bez trumny, bez pogrzebu, tylko długi, bez końca orszak pędzonych skazańców oddawał jej w milczeniu ostatni hołd. Zerwał się zbrodniarz z krzykiem, miotając przekleństwa, odwrócił się do przechodzących, wywijając na oślep kolbą karabinu… Popędził naprzód jak oszalały zwierz, zmuszając do przyspieszenia kroku. Ale nic nas nie obchodziły jego dzikie okrzyki, nie odczuwaliśmy razów ciężkiej kolby, mając wciąż przed oczyma piękną twarzyczkę, zastygłą w blasku męczeństwa. Odleciał od nas lęk i strach, jakby nad nami unosił się duch tej męczennicy i tylu milionów ofiar Oświęcimia. I tak długa bez końca kolumna wynędzniałych cieni sunęła wciąż naprzód, znacząc drogę trupami i krwią…

Kolumna, w której znajdowali się Karol Miczajka i Franciszek Ogon, zmierzała do Wodzisławia Śląskiego. Przebieg i warunki marszu opisałem – opierając się w dużej mierze na informacjach uzyskanych od Miczajki – w rozdziale o Franciszku Ogonie. W Wodzisławiu kolumnę zaprowadzono na stację kolejową, gdzie więźniów załadowano do węglarek. Kiedy znajdował się w wagonie, na sąsiedni tor nadjechał z Chałupek pociąg towarowy. Jego maszynistą był jego dobry znajomy – Józef Wieczorek. Kiedy zobaczył Miczajkę, natychmiast zatrzymał parowóz. Wagon Miczajki oddzielał od parowozu tylko płotek z siatki. Obaj byli bardzo wzruszeni tym niespodziewanym spotkaniem. Po chwili rozmowy Wieczorek powiedział Miczajce, że po sygnale odjazdu będzie powoli ruszał, i zaproponował mu, aby przeskoczył do któregoś z przejeżdżających wagonów. Kiedy natomiast będą dojeżdżać do Rybnika, Wieczorek zmniejszy prędkość, żeby Miczajka mógł wyskoczyć w Niedobczycach, gdzie w dzielnicy „Wrzosy” mieszkali przyszli teściowie Karola. Była to kusząca propozycja, ale – z natury bardzo przezorny – Miczajka zdawał sobie sprawę z tego, że szanse jej realizacji są niewielkie. Wzdłuż pociągu, tak z jednej, jak i drugiej strony, stali esesmani z psami. Na pewno zauważyliby go przeskakującego, a wtedy zaczęliby strzelać i zmusili do zatrzymania pociągu, przez co także Wieczorek mógłby mieć poważne kłopoty. Odpowiedział więc, że to zbyt ryzykowne, i poprosił tylko o przekazanie pozdrowień rodzicom i narzeczonej. Do dziś Karola Miczajkę zastanawia pewien zbieg okoliczności: kierowcą wypożyczonej z rybnickiego browaru ciężarówki, która wiozła go dwa lata wcześniej do KL Auschwitz, był pochodzący ze Stanowic znajomy o nazwisku Wodok – szwagier Józefa Wieczorka.

Około godziny 16:00 pociąg wypełniony więźniami wyruszył z Wodzisławia. Kolejnym etapem ewakuacji był obóz KL Mauthausen. Transport dotarł tam 26.01.1945 r. W Mauthausen Miczajka otrzymał prowizoryczną bransoletkę z nowym numerem obozowym – 118094. Po trzydniowej kwarantannie wielu więźniów, w tym także jego i Franciszka Ogona, przeniesiono do podobozu w Melku. Informacje na temat tych obozów zamieściłem w rozdziale poświęconym Franciszkowi Ogonowi. Dodam tylko w tym miejscu, że Miczajka wspominał, iż w KL Auschwitz z jedzeniem było jeszcze jako tako, natomiast w Melku czy Mauthausen posiłki były dużo mniejsze, a w dodatku rozdzielane nieregularnie. W misce trafiały się czasem cztery obierki z ziemniaków, które pływały w ciepłej wodzie, a jeden mały bochenek chleba przypadał na 12 osób. Mówił też, że w KL Auschwitz większość osób spała w samej tylko bieliźnie, natomiast w Melku więźniowie często spali w pasiakach i w butach, gdyż obawiali się kradzieży. Był wtedy mróz, więc gdyby komuś skradziono buty, musiał chodzić po śniegu boso.

Karol Miczajka przebywał w Melku przejściowo. Po pewnym czasie przetransportowany został do obozu w KL Ebensee. Oto kilka informacji na jego temat: Obóz koncentracyjny w Ebensee (kryptonim „Zement”) powstał w listopadzie 1943 r. Został zbudowany w ogromnym pośpiechu na skarpie skalnej w wilgotnej kotlinie Alp Tyrolskich. Tam, na polecenie Hitlera, miano kontynuować pracę nad masową produkcją rakiet A-4 (pociski V2) po zbombardowaniu przez aliantów Peenemünde. Aby szybko rozwinąć produkcję tych rakiet, w centrali SS utworzono specjalny „SS-Führungsstab Zement”, który opracował plany budowy podziemnych zakładów, ich wyposażenia w maszyny i uruchomienia produkcji. Podjęto więc budowę dwóch wielkich systemów sztolni. Mimo stosowanego wobec więźniów budujących te sztolnie terroru, postępy robót okazały się zbyt wolne, by produkcja rakiet A-4 mogła rozpocząć się w nich wcześniej niż przed upływem roku. Postanowiono zatem część wydrążonych sztolni (Anlage B) przekazać firmie Steyr-Daimler-Puch na produkcję łożysk kulkowych do samochodów i czołgów, a w innej ich części (Anlage A) urządzono rafinerię (8 pieców destylacyjnych). […]

Katorżnicza praca więźniów pod ziemią oraz nędzne obozowe zaopatrzenie przyczyniły się do zupełnego wycieńczenia, głodu, chorób i śmierci tysięcy więźniów. Ogólnie z około 27 tysięcy więźniów, z tego 30% pochodzenia żydowskiego, do momentu wyzwolenia 6 maja 1945 r. przez wojska amerykańskie, życie straciło ok. 8,5 tys. osób. W Ebensee najwięcej było Polaków oraz obywateli radzieckich, Węgrów, Francuzów i niewielkie grupy więźniów wszystkich prawie narodów Europy. Tak jak i w innych obozach podległych Mauthausen, więźniowie w Ebensee ginęli na skutek wyczerpującej pracy w wilgotnych i nie wietrzonych sztolniach; terroru SS-führerów i kapo; niedożywienia i chorób, powodowanych niehigienicznymi warunkami życia w przeludnionym do maksimum obozie oraz chłodnym wilgotnym klimatem. […] Michał Rusinek – były więzień Ebensee wspomina w swojej książce „Z barykady w dolinę głodu” takie oto szokujące zachowania współwięźniów, wynikające z panującego tam głodu: „kilka trupów przyniesionych do pieca miało wydarte serca”. Nieco dalej, jest kolejne, jakże makabryczne zdanie: „A dnia 24 kwietnia i akurat na 24 bloku, dziesięć metrów na przeciw naszego baraku, przyłapuję dwóch ludzi jedzących ciepłe jeszcze krwawe pośladki”.

Obóz został wyzwolony 6 maja 1945 r. przez wojsko amerykańskie. W KL Ebensee Karol Miczajka znalazł się w grupie więźniów, których dowożono codziennie do Attnang Puchheim, gdzie pracowali przy porządkowaniu węzłowej stacji kolejowej zbombardowanej przez alianckie lotnictwo. Często padał tam śnieg z deszczem, więc ubrania więźniów były przeważnie mokre. Nie było jednak na to rady, gdyż nie mieli w co się przebrać. Ubrania odparowywały na nich, przez co w pomieszczeniach, w których mieszkali, było bardzo wilgotno. Niejednokrotnie zmuszeni byli w mokrych ubraniach kłaść się do snu. W tej też miejscowości, niedługo przed oswobodzeniem przez wojska alianckie, Karol Miczajka ledwo uniknął śmierci. Któregoś dnia zbombardowano tam kilka pociągów towarowych z żywnością i artykułami przemysłowymi. Produkty te leżały porozrzucane między torami i szkieletami zniszczonych wagonów. Więźniów zatrudniono więc do zbierania rozrzuconych produktów, ale jednoznacznie ostrzeżono ich, że za przywłaszczenie sobie czegokolwiek grozi śmierć. Niedożywieni czy wręcz głodujący więźniowie często ryzykowali i narażali się na rozstrzelanie, a pilnujący ich wartownicy dali w kilku przypadkach dowód prawdziwości swych ostrzeżeń. Przenosząc z uszkodzonych wagonów żywność – między innymi konserwy – Miczajka wsadził jedną puszkę ze skondensowanym mlekiem do kieszeni spodni. Wydawało mu się, że zrobił to bardzo dyskretnie, ale nagle usłyszał krzyk: „Du Verbrecher! Komm!” („Ty złodzieju! Chodź!”). Kiedy się odwrócił, zobaczył tuż za sobą wartownika, który skinął na niego palcem i kazał iść za sobą. Wartownik zaprowadził Miczajkę za budynek stacji i powiedział mu, że zostanie rozstrzelany za złamanie zakazu. Bezsilny wobec wydanego wyroku Miczajka musiał zgodnie z poleceniem wartownika iść w wyznaczonym przez niego kierunku oczekując na strzał. Usłyszał wyjątkowo wyraźnie szczęk odbezpieczanej broni i okrzyk „Halt!”. Miczajka stanął, ale nie miał odwagi odwrócić się i spojrzeć w lufę pistoletu… Do jego uszu dobiegła jednak krótka wymiana zdań wartownika z jakimś innym mężczyzną. Polecono mu, aby się odwrócił, a gdy wykonał posłusznie rozkaz, obok wartownika zobaczył wojskowego w randze SS-Oberleutnanta (porucznika) Wehrmachtu. Oficer ten odprawił wartownika i został z Miczajką sam na sam. Kazał mu podejść do siebie i zaczął go wypytywać, dlaczego zatrzymał tę konserwę, skąd pochodzi, jakie ma wykształcenie. Widocznie zrobiło na nim jakieś wrażenie to, że Miczajka mówił o odczuwanym straszliwym głodzie i że jest byłym studentem, gdyż po krótkiej rozmowie – co prawda dość bezładnej z jego strony – oficer kazał mu wracać do przerwanej pracy. Miczajka odwrócił się i… stracił przytomność ze zdenerwowania. Kiedy przebudził się z omdlenia, zobaczył stojących nad sobą kolegów, którzy się o niego zatroszczyli.

Dnia 6.05.1945 r. KL Ebensee wyzwolony został przez amerykańskich żołnierzy. Oto fragment wspomnień Karola Miczajki dotyczący jego powrotu z obozu do Rybnika: Po rekonwalescencji (w chwili oswobodzenia obozu ważyłem 40 kg przy wzroście 182 cm) na amerykańskim wikcie i w promieniach alpejskiego słońca i przepięknego krajobrazu przedalpejskiej przyrody, w atmosferze austriackiej serdeczności, wróciliśmy wreszcie do kraju z niemałymi zresztą tarapatami na granicy amerykańsko-sowieckiej strefy okupacyjnej. I oto znalazłem się w domu, gdzie zastałem moją rodzinę w komplecie łącznie z obydwoma braćmi. Usiadłem do organów i z radością wyśpiewałem: „Te Deum laudamus…”

Karol Miczajka wrócił do domu 4.09.1945 r. Już trzeciego dnia po powrocie umówił się z kolegami, żeby pojechać do Krakowa i kontynuować przerwane przez wojnę studia na Akademii Handlowej. Uległ jednak namowom rodziny i przeszedł najpierw badania lekarskie. Lekarz zabronił wyjazdu na studia i kategorycznie zalecił mu podleczenie wycieńczonego organizmu. Karol musiał więc zrezygnować z powrotu na uczelnię, ale już 15 września podjął pracę w Kopalni Węgla Kamiennego „Chwałowice”. Studiował później zaocznie i uzyskał tytuł magistra ekonomii. Rozmawiałem z Karolem Miczajką kilka razy –w sumie wiele godzin. Mam z tych rozmów nagrania na taśmie magnetofonowej i często do nich wracam. Jestem pod wrażeniem tych wspólnych spotkań, nigdy nie dostrzegłem u mojego rozmówcy najmniejszego znużenia rozmową o tamtej rzeczywistości. Mam natomiast wielkie wyrzuty sumienia, że nasze rozmowy, w których poruszaliśmy bardzo bolesne wątki z przeżyć Pana Karola, były powodem jego olbrzymiego wzruszenia.

Postscriptum: W rodzinie Miczajków było trzech braci, wszyscy trzej aresztowani zostali w 1943 r. przez Gestapo – 12 lutego Karol, w czerwcu starszy brat Henryk, a kilka dni później najmłodszy z rodzeństwa – Alojzy. Gestapo przypuszczało, że ze sobą współpracowali. Ponieważ jednak nie było donosu Zientka na Alojzego Miczajkę, po krótkim przesłuchaniu w rybnickim Gestapo zwolniony został do domu. Oczywistą sprawą było, że bracia Karol i Henryk współpracowali ze sobą w działaniach konspiracyjnych, ale najmłodszego brata nie wtajemniczali w sprawy organizacyjne, aby go nie narażać.

… ciąg dalszy Karol Miczajka

Cz. 3

Rozmówca mój był osobą bardzo skromną, nie chciał mówić o innych formach wspierania współtowarzyszy obozowej niedoli. Traktował to, co robił, jako oczywisty obowiązek pomocy współwięźniom, mimo, że były to przedsięwzięcia niebezpieczne, w których stale ryzykował życiem. Na warunki pracy Karol Miczajka nie narzekał, były bowiem znośniejsze od tych, w jakich pracowali inni więźniowie. Kiedy jednak wracał z „Gerätekammer” czy „Haus – 7” do obozu, traktowany był tak samo jak wszyscy. Otrzymywał tak samo małą porcję nędznego jedzenia, musiał wystrzegać się bicia i kopniaków rozdawanych przez esesmanów i funkcyjnych pod byle pretekstem. Obozowa rzeczywistość nie szczędziła więźniom przykrych – czy wręcz upiornych – odczuć psychicznych i fizycznych. Więźniowie jedli obiad po powrocie z pracy do obozu około godziny 15:00 lub 16:00, natomiast około 17:00 musieli uczestniczyć w apelu wieczornym, na którym sprawdzano stan ilościowy wszystkich komand. Liczba więźniów musiała się zgadzać, dlatego komanda, które pracowały poza obozem, musiały przynosić do obozu zwłoki zmarłych lub zakatowanych współtowarzyszy. Bardzo uciążliwe były apele, gdy stwierdzono czyjąś ucieczkę lub z jakiegoś innego powodu nie można było doliczyć się stanu osobowego. Niezależnie od pogody trzeba było wówczas stać na placu apelowym przez kilka godzin, a czasem nawet przez całą noc, po czym rano wszyscy musieli iść do pracy. Ucieczki pojedynczych więźniów lub całych grup zdarzały się nagminnie, mimo, że schwytanym groziła śmierć. Na pokazowych apelach karani byli surowo wtedy także inni więźniowie pod zarzutem pomocy w ucieczce. Władze obozowe zakładały bowiem, że współwięźniowie wiedzieli o planowanej ucieczce i nie zgłosili tego funkcyjnym lub esesmanom.

Codziennie znoszono zwłoki do kostnicy obozowej, często też odbywały się selekcje w salach szpitala obozowego i w bunkrach bloku jedenastego. Wybranych nieszczęśników kierowano albo na rozstrzelanie, albo do komory gazowej. Ileż ironii zawiera rozkaz komendanta KL Auschwitz Rudolfa Hössa, aby esesmani zawiadomili więźniów, żeby dnia 28 września nie spożywali żadnych odpadków żywnościowych, gdyż na całym terenie obozu i obszarach do niego należących rozłożona zostanie trucizna przeciw szczurom! Widać z tego, jak dobrze poinformowany był o sposobach dożywiania się więźniów. Jakąż wybiórczą troskliwość okazywał martwiąc się, że mogą otruć się trucizną na szczury – kiedy tysiące więźniów ginęło w komorach gazowych lub z rąk esesmanów…

Gdy przeglądałem książkę Danuty Czech „Kalendarz wydarzeń w KL Auschwitz”, porównałem opisane tam z wielką skrupulatnością wydarzenia z tym, co opowiadał mi Karol Miczajka. Dla porządku pozwolę sobie przedstawić chronologicznie to, co opowiadał mi Karol Miczajka, uzupełniając niektóre fakty bardziej szczegółowymi danymi z książki Danuty Czech.

W obozie macierzystym, oprócz bloku nr 24, w którym mieścił się dom publiczny, był też inny blok wypełniony kobietami – blok nr 10. Przebywały tam piękne dziewczyny, w większości Żydówki. Pod kierownictwem lekarza SS prof. Clauberga przeprowadzano na nich doświadczenia z zakresu sterylizacji. Na oddziale tym znajdowało się przez cały okres jego istnienia przeciętnie 270 więźniarek. W maju 1944 r. pracownię tę przeniesiono do jednego z nowo wybudowanych bloków na terenie tzw. „przedłużenia obozu” (Schutzhaftlagererweiterung), tj. obozu kobiecego w macierzystym obozie.

W połowie listopada 1943 r. zmieniło się kierownictwo obozu. Stanowisko komendanta przejął po Hössie SS-Obersturmbannführer Artur Liebehenschel. Złagodzone zostały w związku z tym niektóre przepisy obozowe. Wśród więźniów krążyły też informacje, jakoby esesmani podpisać musieli zobowiązania, że zabijanie więźniów jest zabronione, że za podejrzenie o zamiar ucieczki zniesiona zostaje kara śmierci, że bunkier bloku nr 11 przeznaczony będzie tylko na odsiadywanie wymierzonej kary, a nie będzie już pełnił dodatkowo funkcji – jak dotychczas – aresztu śledczego.

Pierwszego grudnia 1943 r. bardzo głośno było w obozie o tym, że pozdejmowano ze stanowisk takich oprawców jak Maximilian Grabner, Wilhelm Boger, Erich Wosnitza i Gerhard Palitzsch. Wymienieni wyżej i kilku innych wysokich funkcjonariuszy SS przywłaszczali sobie złoto, biżuterię, futra, pieniądze i inne wartościowe przedmioty, konfiskowane przez władze KL Auschwitz więźniom podczas przyjęcia do obozu. Podobno w trakcie rewizji przeprowadzanych przez SS-Sturmbannführera Konrada Morgena w kwaterach niektórych esesmanów znaleziono olbrzymie ilości wspomnianych kosztowności. Zebrane dowody rzeczowe przeniesiono do baraku wydziału politycznego, gdzie miały być przechowane do czasu rozprawy. W nocy z 7 na 8 grudnia barak ten spłonął – prawdopodobnie podpalony został przez esesmanów, którzy chcieli zniszczyć dowody swych nadużyć. W maju 1944 r. więźniowie wyczuwali jakąś nerwowość w poczynaniach władz obozowych, która najprawdopodobniej spowodowana była złą sytuacją Niemiec na froncie wschodnim. Aroganckie dotychczas władze SS zaczęły się liczyć z oskarżeniami o popełnianie w obozie masowych zbrodni, zaczęto więc zacierać ich ślady. Wśród więźniów szybko rozeszły się informacje, że nieczynne krematorium w obozie macierzystym przerobione zostało na schron przeciwlotniczy, że Ściana Straceń na dziedzińcu bloku jedenastego została rozebrana, a znajdująca się pod nią ziemia – przesiąknięta krwią rozstrzelanych więźniów – wybrana została niemal do głębokości półtora metra. Docierały też jednak niepomyślne wiadomości. Następca Hössa, Liebehenschel, dzięki któremu nastąpiło złagodzenie niektórych obozowych przepisów, przeniesiony został na stanowisko komendanta KL Majdanek. Do Oświęcimia powrócił zaś Höss, który od razu wprowadził swoje porządki, czyli zaostrzony rygor. Nasiliło się wyniszczanie więźniów i ich masowe uśmiercanie – do komór gazowych w Birkenau prowadzono wtedy całe transporty. Höss pełnił funkcję komendanta garnizonu SS i zarazem komendanta KL Auschwitz, więc przekazał z dniem 11.05.1944 r. nadzór nad obozem SS-Hauptsturmführerowi Richardowi Baerowi. Oczywiście dla więźniów takie zmiany organizacyjne nie miały znaczenia, gdyż i tak Hössowi podlegali poszczególni komendanci w KL I, KL II i KL III. Rudolf Höss odpowiedzialny był m.in. za akcję zagłady Żydów węgierskich, na temat której w książce Danuty Czech pod datą 25 maja 1944 r. pojawia się wstrząsający zapis: Więźniarska organizacja ruchu oporu w dodatku nadzwyczajnym do sprawozdania okresowego za czas od 5 do 25 V 1944 r. podała: „Oświęcim «Aktion Höss». Od połowy maja natężenie transportów z Żydami węgierskimi. Każdej nocy przybywa 8 pociągów, każdego dnia 5. Pociągi liczą po 48 do 50 wagonów, a w każdym wagonie po 100 osób. Transportami przyjeżdżają «osiedleńcy» […] Przy pociągach osiedleńców dodane są po dwa wagony drzewa budowlanego, które ci wyładowują przy «rampie śmierci», odwożąc na miejsce i układając na stosy… dla nich przeznaczone. Dla ułatwienia roboty, ludzie przyjeżdżają już posortowani – a więc, np. dzieci w osobnych wagonach. Zamknięte pociągi oczekują na specjalnej bocznicy po kilka godzin na wyładowanie […] koczują w pobliskim lasku”.

Więźniowie z zainteresowaniem śledzili wszystkie działania władz KL Auschwitz, które dawały nadzieję na oswobodzenie obozu. Kiedy z Birkenau przedostawały się do obozu macierzystego informacje o coraz częstszych ewakuacjach więźniów do obozów w głąb Niemiec, znaczyło to, że linia frontu przesuwa się na zachód, w kierunku Oświęcimia. W połowie czerwca przygotowano w Birkenau transport około 2000 Polaków i Rosjan do KL Buchenwald. W pierwszych dniach lipca wysłano z obozu kobiecego w Birkenau do KL Ravensbrück około 1000 więźniarek, a około 20 lipca kolejne 1000. Dnia 24.07.1944 r. więźniowie otrzymali wiadomość, że Armia Czerwona wyzwoliła Lublin, a wraz z nim – KL Majdanek. Innym zdarzeniem o znamionach narodowego buntu przeciw hitlerowskiej okupacji był wybuch powstania warszawskiego 1.08.1944 r. Był to dowód, iż organizacje ruchu oporu w okupowanym kraju – nie czekając na pomoc z zewnątrz – same starają się rozpocząć walkę o wyzwolenie ojczyzny. Niestety już następnego dnia władze obozowe zamanifestowały, jak systematycznie działa w obozie machina unicestwiania. Dnia 2 sierpnia w Birkenau załadowano do wagonów około 1400 Cyganów i wysłano ich do KL Buchenwald. Tego samego dnia wieczorem około 2900 osób z obozu familijnego Cyganów w Birkenau esesmani przewieźli samochodami ciężarowymi do komór gazowych w krematorium nr V. Po zagazowaniu ciała pomordowanych spalone zostały w dołach obok krematoriów. Dnia 12 sierpnia przywiezieni zostali do obozu w Birkenau aresztowani uczestnicy powstania warszawskiego. Dnia 14 sierpnia wysłano kolejny duży transport więźniów do KL Buchenwald – z obozu macierzystego (KL I) około 1200 więźniów. Pod koniec sierpnia z obozu macierzystego ewakuowano 800 więźniów do KL Sachsenhausen.

Dnia 20.08.1944 r. około godziny 16:00 po raz pierwszy nadleciały nad Oświęcim bombowce alianckie. Ogłoszono alarm przeciwlotniczy, a po chwili słychać było wybuchy w niedalekiej okolicy. Później więźniowie dowiedzieli się, że zbombardowane zostały zakłady chemiczne IG Farbenindustrie w Dworach koło Oświęcimia, w których zatrudnieni byli więźniowie KL Auschwitz. Podobno zrzucono też wtedy bomby na jakieś obiekty w Czechowicach, gdzie była rafineria nafty. Kolejny nalot na zakłady w Dworach miał miejsce 13 września. Kilka bomb spadło wtedy na teren przyległy do obozu macierzystego. Uszkodzone zostały bloki zamieszkałe przez esesmanów, połowa bloku nr 6 oraz jeden z bloków, w których mieściły się warsztaty odzieżowe (Bekleidungswerkstätte). Danuta Czech podaje, że: „[…] w blokach esesmańskich znalazło śmierć 15 esesmanów, a 28 zostało ciężko rannych. W bloku nr 6 zginęła 1 więźniarka, sporo było rannych. W warsztatach odzieżowych śmierć poniosło 40 więźniów, w tym 23 Żydów, 65 zostało ciężko rannych, natomiast 13 zostało zasypanych gruzami”.

Tylko w dniach 17 i 18 września wywieziono z KL Auschwitz 3100 więźniów do KL Mauthausen oraz 470 do KL Flossenbürg. Głośnym echem rozeszła się po obozie macierzystym wiadomość, że 7.10.1944 r. miał miejsce w Birkenau bunt komanda obsługującego krematoria. Dosyć dużo opowiadali na ten temat więźniowie zatrudnieni w komandzie obozowej straży pożarnej, którzy pojechali gasić wzniecony podczas buntu pożar. Na ich oczach rozstrzelano wtedy wielu więźniów, były jednak straty także po stronie esesmanów, którzy uczestniczyli w tłumieniu buntu – trzech zginęło, a dwunastu odniosło dosyć poważne rany. Kolejne poczynania władz obozowych wskazywały na to, że radziecka armia jest już blisko Oświęcimia. Esesmani jeszcze szybciej i skrupulatniej zacierali dowody popełnianych przez siebie w KL Auschwitz zbrodni. Dnia 20.10.1944 r. załadowano część akt do dwóch samochodów osobowych i ciężarówki, po czym wywieziono je do spalenia w krematorium w Birkenau. Palono kartoteki więźniów, świadectwa zgonów, zdjęcia i inne dokumenty. Pod koniec listopada władze obozowe wydały rozkaz zniszczenia urządzeń krematoryjnych w Birkenau. Oczywiście do rozbiórki krematoriów, komór gazowych i ogrodzeń wokół nich wykorzystano więźniów. Około 20 grudnia krematoria nr II i III w Birkenau były już rozebrane w 80 procentach. Coraz częstsze były też naloty alianckich bombowców. Dnia 26.12.1944 r. po raz kolejny zbombardowały one zakłady chemiczne w Dworach. Bomby spadły również na znajdujący się w pobliżu Birkenau szpital dla funkcjonariuszy SS, w wyniku czego zginęło 5 esesmanów.

Nowy Rok 1945 rozpoczął się od bolesnej dla więźniów wiadomości. Tego dnia 100 więźniarek i 100 więźniów z bloku jedenastego wywieziono samochodami ciężarowymi do krematorium w Birkenau, gdzie następnie zostali rozstrzelani. Były to więźniarki i więźniowie, których osądzono przed 24.12.1944 r. Dnia 5.01.1945 r. odbyło się w bloku nr 11 ostatnie posiedzenie policyjnego sądu doraźnego, na którym skazano na śmierć 70 Polaków. Wyrok ten wykonano także w krematorium nr V w Birkenau. Dnia 17.01.1945 r. przedostała się do obozu informacja, że jednostki Armii Czerwonej są już na przedmieściach Krakowa. Tego też dnia komendant podjął decyzję o ewakuacji więźniów. W nocy z 17 na 18 stycznia na dziedzińcu bloku nr 11 palono akta, podobnie czyniono też w innych obozach i podobozach przyległych do KL Auschwitz. Więźniowie w napięciu czekali na moment ewakuacji. Liczyli bowiem na to, że wyjście poza ogrodzenia obozu stworzy okazję do ucieczki. Formowano ich w kolumny po 5 osób w rzędzie. Tylko eskortujący ich dobrze uzbrojeni esesmani znali kierunek marszu. Dnia 18 stycznia o świcie wyprowadzono z obozu pierwszą, około 500-osobową kolumnę więźniów. Za tą grupą wychodziły następne, i następne…

W obozie pozostać mieli tylko więźniowie niezdolni do marszu, a więc chorzy, skrajnie wyczerpani, oraz kilku więźniów, którzy postanowili pozostać z chorymi. Wieczorem 18.01.1945 r. sformowano kolumnę, w której znaleźli się m.in. Franciszek Ogon, Karol Miczajka oraz jego brat Henryk, pracujący w komandzie obsługującym więźniarski szpital (Häftlingskrankenbau).

Śnieg pokrywał plac apelowy i wszystko dookoła. Było bardzo zimno, więźniowie marzli czekając na polecenie wymarszu. Stali przygotowani do wyjścia, gdy niemal tuż przed bramą Henryk podszedł do brata i powiedział: „Karol, ja nie dam rady iść, ja zostaję”. Uściskali się serdecznie na pożegnanie, gdyż nie wiedzieli, czy się jeszcze zobaczą. Po chwili Henryk przesunął się między stojącymi w kolumnie więźniami w głąb obozu i wrócił do chorych. Jak wspominał Karol Miczajka, bardzo mocno przeżywał rozstanie z bratem. Wychodził z obozu ze świadomością, że esesmani będą próbowali wymordować wszystkich, którzy tam zostali, aby nie zostawić świadków swoich zbrodni.

… ciąg dalszy Karol Miczajka

CZ. 2

Na bloku nr 26 Miczajka przeszedł obowiązkową procedurę rejestracji, w czasie której wytatuowano mu na ręce numer obozowy 108627. Następnie skierowany został na blok kwarantanny, gdzie spotkał się z wcześniej przekazanymi tam Stanisławem Sobikiem i Franciszkiem Ogonem. Od czasu aresztowania i wspólnego pobytu w piwnicy gestapo w Rybniku – czyli od miesiąca – była to ich pierwsza okazja do rozmowy. Sobik i Ogon na trzytygodniowy okres kwarantanny przekazani zostali już 9 marca, a więc tydzień wcześniej niż Miczajka, dlatego też po dwóch tygodniach wspólnego pobytu na bloku znów ich rozdzielono. Miczajka przebywał jednak na kwarantannie krócej niż przewidywał regulamin, gdyż w wyniku przeziębienia dostał ostrego zapalenia płuc i przeniesiony został na blok szpitalny. Dwa lub trzy dni później trafił tam też Władysław Malinowski, jego znajomy z organizacji z Rybnika. Leżeli obok siebie. Malinowski był chory na tyfus i po kilku dniach zmarł na rękach Miczajki.

Kiedy Miczajka wychodził ze szpitala, spotkał swojego dawnego kolegę Józefa Hanusza. Znali się od czasów szkoły powszechnej, razem też uczyli się w gimnazjum. Kiedy Miczajka rozpoczął studia ekonomiczne w Krakowie, spotkali się znowu. Podczas studiów uczęszczał na ćwiczenia wojskowe, na których właśnie Hanusz w stopniu plutonowego szkolił studentów. W obozie Hanusz był już długo, o czym świadczył jego niski numer – 1126.

Spotkanie to miało wielki wpływ na dalsze losy Miczajki w obozie. Jak się zresztą później dowiedział, nie było ono przypadkowe, gdyż poczciwy Hanusz szukał ludzi z Rybnika i chciał im pomagać. Nie była to oczywiście jedyna osoba, której Miczajka wdzięczny był za okazaną życzliwość w obozie. W rozmowach ze mną często wspominał także innych kolegów: Jana Gembczyka, Gerarda Pettersa i Alojzego Wyglendę, z którymi rozpoczynał działalność konspiracyjną w PTOP. Jako więźniowie starsi stażem wiedzieli, jak w obozowej rzeczywistości pomóc można komuś, kto swój byt więzienny dopiero rozpoczynał.

Józef Hanusz miał znajomości w obozowym wydziale zatrudnienia. Dzięki niemu Miczajka po opuszczeniu bloku szpitalnego dostał się na blok 16a i skierowany został do pracy w dwuosobowym komandzie „Gerätekammer”. Wraz z więźniem o nazwisku Duda konserwował w składzie gospodarczym wyroby ze skóry, tj. buty, siodła końskie i rowerowe, itp., a co najważniejsze – pracował bez nadzoru. Do „Stabsgebäude”, w którym mieścił się skład, doprowadzani byli przez esesmana w randze SS-Unterscharführera o nazwisku Barth – Austriaka, który z zawodu był fryzjerem. Po wprowadzeniu ich do pomieszczenia magazynu zamykał od zewnątrz drzwi na klucz i szedł do kantyny lub w inne miejsce, gdzie spędzał czas według własnego upodobania. Nie maltretował ich i nie pytał, co robili przez cały dzień. Oni zaś zostawali sami i nie musieli się troszczyć o to, by zdawać komukolwiek sprawę z wykonanej pracy, dlatego też po zakończeniu jednego cyklu konserwacji rozpoczynali zadanie od nowa.

Miczajka z pomocą Hanusza ściągnął do swego komanda Stanisława Sobika. Dodam więc, że okres ich wspólnej pracy i pobytu na bloku wspomina Miczajka jako coś wyjątkowego, niemal z pogranicza doznania metafizycznego. Najdobitniej dał temu wyraz w artykule Wspomnienie towarzysza niedoli, napisanym po szczęśliwym powrocie z obozu:

Pracowałem wtedy w komandzie „Gerätekammer”, mieszczącej się w tzw. „Stabsgebäude”. Był to magazyn sprzętu siodlarskiego, a stan całego „komanda” wynosił 2 ludzi. Praca polegała na utrzymaniu w czystości siodeł, uprzęży końskiej i rowerów. Kiedy mój towarzysz Duda został jako górnik przeniesiony na kopalnię Jawiszowice, zostałem sam i zaraz pomyślałem o tym, żeby na to miejsce ściągnąć Staszka. Praca tu bowiem nie była ciężka, „pod dachem” i – co najważniejsze – do roboty nikt nie napędzał. Sobik, dawny przywódca w pracy organizacyjnej, został nadal w obozie naszym wodzem ideowym, stał się niejako naszym ojcem, który zawsze umiał pocieszać, wlać wiarę i nadzieję w rychłe wyzwolenie. Pracował wtedy w tzw. „Kiessgrubie” przy wydobywaniu żwiru. Praca tam była ciężka, na domiar złego spotykały go tam ze strony Grzonki z Rybnika, zawodowego rzezimieszka, który był kapem tego „komanda”, szykany i ostre napaści. Przy pomocy kolegów – rybniczan: Jasia Gemskiego (Gembczyka) i Józka Hanusza, starych „lagrowców”, wyzyskując ich stosunek w tzw. „Arbeitsdienst’cie”, dostał Staszek pod koniec maja 1943 r. przydział do mojego „komanda”. Przebywając teraz całe dni razem w zamkniętym magazynie, miałem sposobność poznać go głębiej. Szlachetna to była postać. Już za czasów jego działalności podziemnej zdumiewał mnie jego zapał, który umiał przelewać na swoich ludzi. Umiał wydawać rozkazy z równoczesnym narzuceniem silnej woli wykonania rozkazu. Potrafił oceniać zdolności swoich podwładnych i postawić każdego na właściwym stanowisku. Miał przy tym bezgraniczne zaufanie w uczciwość ludzką i to było jego jedynym błędem. Sam bezgranicznie uczciwy, wielki idealista, widział w każdym tylko dobre cechy charakteru, w każdym widział takiego zapaleńca, ja on sam. Takim pozostał do końca. Zawsze skromny i cichy, znosił cierpliwie wszystkie ciężary i upokorzenia, które przynosił z sobą każdy dzień w Oświęcimiu. Skombinował sobie polską książeczkę do nabożeństwa, którą starannie ukrywał w magazynie między sprzętem i wiele chwil spędzał na skupionej i żarliwiej modlitwie. Myśli swoje często zwracał w kierunku życie pozagrobowego, wszczynał ze mną dyskusje na tematy oderwane, dążył do pogłębienia swojej wiary na podstawie dogmatów i Pisma Św., przechodził do zagadnień metafizycznych. W prostej jego filozofii przebijała głęboka wiara w życie wieczne i Najwyższą Sprawiedliwość. Kiedyś mówił Stach do mnie: Wiesz, Karol, miałem dzisiaj piękny sen. Otóż śniło mi się, że byłem wolny. Było tak cudnie na świecie! Piękna i uroczysta zieleń pokrywała ziemię i tak pięknie lipy kwitły…

W jakiś czas potem zaczęły przychodzić wyroki z Berlina. Obserwować można było, jak według kolejnych numerów wzywano ludzi do podpisania tzw. „Schutzhaftbefehlu” (nakazu aresztowania) lub na blok jedenasty, skąd już nie wracali. Numery wzywanych wzrastały z dnia na dzień i nieustępliwie zbliżały się do naszych liczb. Ucichły rozmowy, rozproszyła się nasza grupka, która często schodziła się na pogawędki. Każdy dążył do samotności. Pogodny czerwiec rozwinął wdzięki lata w całej krasie. Ci, którzy pracowali na „Aussenkomandach”, opowiadali jak pięknie jest na świecie. Opowiadali o kołyszących się łanach kłosów, o czystej i wonnej zieleni łąk, pokrytych kobiercem kwiatów, opowiadali o drzewach przydrożnych, udzielających rozłożystymi koronami ożywczego cienia…, gdy w obozie słońce prażyło bezlitośnie wychudzone twarze więźniów i bezwłose głowy, spalając je na ciemny brąz i pokrywając strudzone czoła kroplami potu. Piękny i inny był świat za drutami. Ten świat nieznany był już nam, istniejący tylko w dziedzinie marzeń i wyobraźni. Jakże daleko był od nas!

Wstał cudny poranek święta Bożego Ciała, przynosząc z sobą wiele refleksyj i wspomnień z minionych lat: piękna pogoda, gałązki brzozowe, uroczysty i podniosły nastrój, procesja, dzieci w bieli, ksiądz z monstrancją pod baldachimem i kwiaty, kwiaty, kwiaty…

W obozie dzień ten nie różnił się niczym od tylu innych dni roboczych. A jednak… Wyruszamy rano ze Staszkiem do naszej „budy” do siodeł i rowerów, postanawiając zgodnie jak najmniej pracować. Istotnie tak się złożyło, że nie pilnowano nas w ten dzień tak dokładnie. Stach był wyjątkowo poważny, ale ani cienia smutku nie odkryłem na jego twarzy. Uniesiony był jakimś radosnym nastrojem, twarz miał rozpromienioną. Marzyliśmy o tym, jak to wkrótce na wolności będziemy mogli uczestniczyć w procesji Bożego Ciała i śpiewać po polsku…

Patrzę do okna, przez które widać było kulistą koronę lipy, usianą złocistymi kwiatkami. Patrz Stachu, – mówię do Sobika – jaka piękna jest lipa i jak cudnie kwitnie. Otworzyliśmy lekko okno, by wpuścić trochę zapachu lipowego kwiecia. Wieczorem wróciliśmy na blok, gdzie oczekiwała na Stacha paczka z domu. Już się i apel skończył, więc Stach zabrał się do rozpakowania paczki i przyrządzenia kolacji. Nie zaczął jeszcze jeść, gdy pisarz blokowy wywołał Jego numer: – Zgłosisz się zaraz w „Schreibstubie” – mówi. Stach odłożył wszystko i zostawił na łóżku, a sam poszedł. Tknęło mną złowrogie przeczucie, przypomniał mi się sen Stacha o wolności i o kwitnącej lipie. Poszedłem z nim do „Schreibstuby”, gdzie czekało już kilku innych o podobnych numerach. Wiedziałem, co ich czeka. Odprowadzano wszystkich na blok XI. Idzie nas kilku w pewnym oddaleniu za nimi. Oglądają się, rzucają nam drobne przedmioty, które mieli przy sobie: zapalniczkę, cygarniczkę, pędzel do golenia…

Weźcie to na pamiątkę! Już się nie zobaczymy! Jeszcze jedno spojrzenie, jeszcze jedno skinienie ręki, jeszcze jeden uśmiech, w którym był żal i łzy, a potem zaciśnięte zęby i głowa dumnie odrzucona do góry i ostatnie słowa do nas: Trzymajcie się! Pozdrówcie nasze żony i dzieci! A potem ciężkie, żelazne drzwi zamknęły się z łoskotem, i ciężka sztaba żelazna podparła je z wewnątrz. Widziałem Go po raz ostatni. Stach przestał żyć dla świata. Ta, o którą tak nieugięcie walczył, zażądała od Niego ofiary życia i krwi…

Po pewnym czasie przysłana została z Berlina decyzja w sprawie Karola Miczajki. Dokument ten – rozkaz uwięzienia ochronnego (Schutzhaftbefehl) – musiał potwierdzić własnoręcznym podpisem. Zanim jednak do tego doszło, spotkały go nieprzyjemne przeżycia.

Niedługo po śmierci Stanisława Sobika, Miczajka przeniesiony został do komanda „Kartoffelkeller”, w którym zajmował się księgowością w magazynie podlegającym kuchni obozowej. Dnia 13 lipca wieczorem powiadomiony został przez blokowego, że „jutro zaraz rano” ma się zgłosić do Wydziału Politycznego. Wezwania takie kojarzyły się zazwyczaj z czymś niebezpiecznym, więc poszedł do Jana Gembczyka, by dowiedzieć się, o co chodzi. Gembczyk znał bardzo dobrze język niemiecki i zatrudniony był w sekretariacie tego wydziału. Niestety nie widział żadnych dokumentów w sprawie Miczajki i nie wiedział, dlaczego go wezwano.

Po bezsennej nocy stawił się do wyznaczonego bloku, gdzie wraz z innymi więźniami czekał na wezwanie do odpowiedniego funkcjonariusza SS. Około godziny 13:00 oświadczono im, że mają wracać do swoich baraków i stawić się następnego dnia. Po powrocie na blok spotkał się z Hanuszem. Powiedział mu o złych przeczuciach i poprosił, że gdyby stamtąd nie wrócił – przekazał jego rodzicom pozdrowienia i słowa pocieszenia. Hanusz uspakajał kolegę jak mógł, ale… kolejną noc Miczajka nie mógł spać ze zdenerwowania. Dnia 14 lipca, w przeddzień swoich urodzin, stawił się ponownie w wyznaczonym bloku. Tym razem stanął przed znanym z okrucieństwa SS-Untersturmführerem Maximilianem Grabnerem. Wchodząc do biura zauważył, że Grabner trzymał jego dokumenty w jednej ręce, a drugą podpisywał jakieś papiery, które podawał mu stojący obok esesman. Zwracając się do Miczajki Grabner snuł wywody w rodzaju: „…jesteście bandą sabotażystów, zbrodniarzy mordujących Niemców, a ukrywacie się pod zawodami buchalterów…”.

W pewnym momencie do tego pomieszczenia wszedł esesman o nazwisku Kreiner, który z zawodu był ekonomistą. Znając zapewne jego wykształcenie, Grabner zwrócił się do niego ze słowami: „Niech go pan przeegzaminuje z tej księgowości – zobaczymy, jaki z niego jest buchalter”. Kreiner zapytał Miczajkę, jaka jest różnica między kontami bilansowymi a kontami wynikowymi. Po otrzymaniu bardzo fachowej odpowiedzi Kreiner okazał większe zainteresowanie osobą Miczajki, które niedługo potem zaowocowało odczuwalnymi dla niego zmianami. Zorientował się bowiem Miczajka, że od tego dnia wobec jego osoby czynione były zabiegi związane z przeniesieniem go do innej pracy. Szef kuchni, u którego dotychczas prowadził księgi buchalteryjne, był z niego bardzo zadowolony i interweniował, aby Miczajka pozostał w jego komandzie. Nie pomogły jednak żadne starania, gdyż decyzję podjęły wyższe władze obozowe. Miczajkę przeniesiono do komanda „Kantinenverwaltung” w znajdującym się poza obozem „Haus – 7”. Pracowało z nim jeszcze trzech innych więźniów i trzy Żydówki z Czech. Komando to zajmowało się centralną księgowością całego kompleksu usługowego dla obozu, a więc piekarń, mleczarń, młynów, zakładów przetwórstwa mięsnego, itd.

W nowym miejscu pracy Miczajka stał się bardzo ważnym ogniwem w grupie zajmującej się przemycaniem leków do obozu. Helena Datoń (po zamążpójściu Szpakowa), pracownica cywilna „Haus – 7”, zbierała lekarstwa oraz szczepionki z różnych aptek w Oświęcimiu i okolicy, a następnie przekazywała je w miejscu pracy Miczajce. On zaś wracając z „Haus – 7” wnosił leki na teren KL Auschwitz, skąd więźniowie-kurierzy rozprowadzali je między schorowanych więźniów w obozie macierzystym i w jego podobozach.

Należy uświadomić sobie, jak niebezpieczna była to działalność – w przypadku przyłapania więźnia na przemycaniu lekarstw groziła kara śmierci. Leki, które były przeważnie w oryginalnych, szklanych opakowaniach lub kartonikach, trzeba było przenosić przez bramę główną i inne posterunki SS. Każda wypukłość w kieszeniach spodni czy bluzy mogła wzbudzić podejrzenie i spowodować zrewidowanie więźnia. Miczajka ukrywał opakowania z lekami pod paskiem spodni, przywiązywał je do nóg lub wsadzał pod ściągacze skarpet. Na szczęście Opatrzność czuwała nad nim, gdyż przenosząc lekarstwa nie wpadł przy żadnej kontroli, ani też żaden z więźniów przyłapanych z lekami nie zdradził, od kogo je dostał. Dzięki Miczajce lekarstwa otrzymywała także żona Stanisława Sobika, Zofia, przebywająca w Birkenau. W rozmowie ze mną stwierdziła, że dzięki otrzymywanym lekarstwom przetrwała obóz bez poważniejszych chorób i wróciła w 1945 r. do domu i do swoich dzieci.

 

 

… i pozostaną w mej pamięci oraz drodze żywota – jako wyjątkowe osobowości ! (4)

MICZAJKA KAROL, pseud. „Jaskółka”, „Akwamaryn”, Więzień gestapo w Rybniku, KL Auschwitz nr 108627, KL Mauthausen nr 118094, KL Melk, KL Ebensee.

Rozpocznę niniejsze opracowanie od rozważania o charakterze filozoficznym. Przedziwną bowiem refleksję wywołał we mnie artykuł Szymona Laksa Gry oświęcimskie. Autor przeżył obóz KL Auschwitz, i tak to uzasadnia:

[…] Uszedłem z życiem. Czemu to zawdzięczam? Nie musiałem wyzbyć się ani jednej pospolitej cnoty ludzkiej, a przecież przetrwałem. Nie ulega dla mnie kwestii, że zawdzięczam to nieskończonej ilości cudów, a również, może przede wszystkim, zetknięciu się z kilkoma rodakami, obdarzonymi ludzką twarzą i ludzkim sercem. A było tego zastraszająco mało. Dokoła nas toczyła się między więźniami bezustanna, zaciekła walka o zwierzęcy byt, o kromkę chleba, o ogarek papierosa, o nożyk do golenia, o proszek aspiryny, o igłę i nici, o łyk wody pitnej.[…] (Szymon Laks, Gry oświęcimskie, „Pro Memoria” 1998, nr 9, s. 105-106).

Zainteresowanie moje powyższym wywodem wynika stąd, że podczas spotkań i rozmów z byłymi więźniami, którzy przeżyli piekło obozów, którym udało się wrócić do swoich najbliższych, wyczułem u nich jakąś dziwną niechęć do szczegółowych wypowiedzi na temat obozowych przeżyć. Nie było to podyktowane zanikiem pamięci, wydaje mi się, że zrodziło się w ich podświadomości poczucie winy spowodowane faktem przeżycia, że im się udało, kiedy tylu pozostało tam na zawsze! Podobnie twierdzi wielu moich znajomych, z którymi rozmawiałem na ten temat, a którzy również przebywali w środowisku byłych więźniów. Czyż może być coś bardziej absurdalnego, coś bardziej przerażającego? Co jest powodem takiej postawy?

Artykuł Laksa, w którym tak jednoznacznie wyartykułowana jest sprawa „cudu przeżycia”, spowodował u mnie chęć przedstawienia innego, niemniej konkretnego przykładu. Mój rozmówca – Karol Miczajka – także próbował odpowiedzieć na pytanie, jak możliwe było przeżycie obozowego piekła:

Przyczyn jest wiele. Pojedyncze nie mogą stanowić odpowiedzi na to pytanie, a także istnienie tych przyczyn nie stanowi gwarancji przeżycia. Skwitowanie: „przypadkiem” lub „zbiegiem okoliczności” jest za proste i zbyt lakoniczne.Wierzący w Boga i głęboko religijni, odnoszący wszystko do ingerencji Bożej Opatrzności, również upraszczają zagadnienie. Prawidłowa – według mego zdania – odpowiedź może być taka: właściwa i godna człowieka postawa, solidarność i wzajemna pomoc koleżeńska, oraz współdziałanie z łaską Bożą. A do tego hart ducha, niewzruszalność własnego systemu moralnego, zachowanie godności człowieczej w znoszeniu największych przeciwności, niezłomna wiara w klęskę Niemiec i ostateczne zwycięstwo Polski, rozwinięty instynkt samozachowawczy, a także utrzymywanie czystości osobistej, unikanie możliwości zachorowania, wykorzystywanie pewnych, a potrzebnych umiejętności zawodowych, znajomości języka niemieckiego, trochę szczęścia na co dzień, a w końcu cenna pomoc rodziny (materialna w formie paczek i moralna w formie listów z wyrazami otuchy). Przykłady takich postaw i zachowań, które staraliśmy się w sobie wyrabiać i innym podpowiadać, a także innych naśladować, oto te piękne kwiaty, które wyrastały mimo panujących wokoło warunków […].(Karol Miczajka, Trochę wspomnień, Księga Pamiątkowa 75-lecia Państwowego Gimnazjum i Liceum w Rybniku 1922-1997, wydana w Rybniku w 1997 roku, s. 168-169.)

Karol Miczajka jest jednym z tych, którzy przeżyli piekło obozów: KL Auschwitz, KL Mauthausen, KL Melk, KL Ebensee. Przez wrodzoną skromność niewiele mówił o tych „pięknych kwiatach” – pomoc, jaką w miarę swoich możliwości okazywał innym współwięźniom w obozach w których przebywał określa jako powinność, o której nie warto mówić!

*          *          *

Urodził się 15.07.1919 r. w Rybniku. W 1937 r. ukończył gimnazjum w Rybniku i rozpoczął studia ekonomiczne w Krakowie. Wybuch wojny zmusił go do ich przerwania, ale przez zamiłowanie do ekonomii także w czasie okupacji dokształcał się w zakresie księgowości na kursach korespondencyjnych.

Ojciec Miczajki był przed wojną listonoszem i z racji wykonywanego zawodu znał w Rybniku wielu ludzi. Wśród jego znajomych był także Niemiec o nazwisku May, jeden z wielu przedwojennych „nieszkodliwych” mieszkańców Rybnika narodowości niemieckiej. Był on właścicielem sklepu w centrum miasta – Rynek nr 7. Kiedy rozpoczęła się okupacja, mógł oczywiście jako Niemiec dalej prowadzić swą działalność. Dzięki znajomości ojca z Mayem, Karol Miczajka przyjęty został u niego do pracy do prowadzenia ksiąg buchalteryjnych.

Kiedy tylko uporał się ze sprawami zabezpieczenia środków na życie, natychmiast zaangażował się w działalność przeciwko okupantowi. Wraz ze swoim kolegą z gimnazjum, Gerardem Pettersem, wstąpił do Polskiej Tajnej Organizacji Powstańczej (PTOP), powołanej do życia na początku 1940 r. przez harcerzy XIII drużyny oraz powstańców śląskich z Gotartowic i okolicy. Pierwszym dowódcą PTOP był Alojzy Frelich, natomiast jego zastępcami byli Paweł Holek i Franciszek Buchalik.

Bardzo wielkim przeżyciem dla młodego patrioty było zaprzysiężenie. Miczajka bardzo dobrze pamiętał okoliczności składania przysięgi. Ceremonia ta odbyła się w mieszkaniu Pettersa. Wszedł do ciemnego pokoju, w którym znajdowało się dwóch świadków wprowadzających. Nie widział ich, gdyż stali za maskującą zasłoną, a pomieszczenie oświetlały jedynie płomyki dwóch świeczek. Na środku pokoju stał krzyż. Starszy stażem członek PTOP wypowiadał rotę przysięgi, a Karol powtarzał za nim. W końcowej części ceremoniału usłyszał potwierdzenie przyjęcia do organizacji i ostrzeżenie o konsekwencjach w przypadku zdrady. Tego samego dnia przysięgę składali też jego koledzy Stanisław Wolny i Gerard Petters.

Gdy Karol Miczajka dowiedział się o funkcjonowaniu organizacji konspiracyjnej Związku Walki Zbrojnej, mającej taki sam cel działania jak PTOP, przeniósł się w listopadzie 1940 r. za zgodą swoich dotychczasowych przełożonych do nowej organizacji. Rotę składanej przysięgi wypowiadał tym razem przed Stanisławem Sobikiem.

Miczajka zajmował się w PTOP działalnością charytatywną, więc i w ZWZ zlecono mu podobne zadanie. Przydzielono go do komórki cywilno-społecznej. Organizowała ona pomoc dla rodzin, których członkowie – żołnierze ZWZ – zostali zamordowani przez okupanta lub osadzeni byli w więzieniach i obozach koncentracyjnych. W zakres pomocy wchodziło m.in. rozdzielanie pieniędzy, lekarstw, kartek żywnościowych oraz kartek odzieżowych. Głównym zadaniem Miczajki było zbieranie datków od ofiarodawców i przekazywanie ich potrzebującym. Wykaz darczyńców doręczał redakcji drukowanego konspiracyjnie biuletynu informacyjnego ZWZ, w którym publikowano słowa wdzięczności dla nich i podawano ich inicjały oraz wysokość datków.

Miczajka wykonywał także inne zadania. Niemiec May, u którego pracował, powołany został przez władze okupacyjne na stanowisko kierownika propagandy (Propagandaleiter) i wydawał zezwolenia upoważniające do kupna oraz posiadania radioodbiorników. Było sprawą oczywistą, że zezwolenia takie otrzymać mogli tylko Niemcy. Pozwolenie wystawiane było na odpowiednim druku i zatwierdzane przez podpis Maya. Miczajka miał dostęp do tych druków i do pieczęci, potrafił też doskonale podrabiać podpis swego pracodawcy. Wykradał więc formularze zezwoleń i wystawiał je członkom ZWZ oraz innym znajomym Polakom. Poza tym, tak jak wszyscy w organizacji, zdobywał broń i materiały wybuchowe oraz brał udział w akcjach sabotażowych.

Gdy rozmawiałem z Karolem Miczajką o Janie Zientku – konfidencie gestapo, przypomniał sobie, że zetknął się z nim na jednym ze spotkań „grupy piątkowej” w naszym mieszkaniu na „Maroku”. Rozpoznał go także na zdjęciu wykonanym z okazji Święta Kolejarza Polskiego. Zdrada Zientka doprowadziła do ujęcia większości osób związanych z ZWZ/AK, w tym także Karola Miczajki.

Aresztowano go 12.02.1943 r. około godziny 8:00 w sklepie Maya. Gdy przyszedł do pracy czekał tam już na niego funkcjonariusz gestapo – Mainka. Znał Miczajkę dobrze, gdyż niejednokrotnie widywali się w sklepie Maya. Mainka przychodził tu często na koleżeńskie pogawędki z właścicielem, czasem też wymieniał z Karolem kilka grzecznościowych słów. Tego jednak dnia oświadczył Miczajce, że jest aresztowany, założył mu na ręce kajdanki i tak przeszli do ulicy Zamkowej, gdzie zaparkowany był samochód, w którym siedział drugi gestapowiec.

W czasie jazdy na gestapo Miczajka przypomniał sobie z przerażeniem, że w portfelu między osobistymi dokumentami schowany miał zaszyfrowany wykaz ofiarodawców z ostatnich darowizn, który po pracy dostarczyć miał koledze redagującemu informacje w biuletynie organizacyjnym. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli lista dostanie się w ręce gestapowców, po rozszyfrowaniu może się stać dla nich spisem osób do aresztowania pod zarzutem finansowego wspierania ruchu oporu. Zaczął zastanawiać się, jak zniszczyć dokument, ale podczas jazdy nie mógł nic zrobić. Dopiero po przyjeździe na gestapo pojawiła się ku temu sprzyjająca okoliczność. Kiedy bowiem wprowadzano go do wnętrza budynku, niemal otarł się o wybiegających z niego gestapowców biorących udział w pościgu za zbiegłym więźniem Janem Podleśnym. (Jan Podleśny został podczas ucieczki postrzelony w nogę. Na Gestapo nikt mu jej jednak nie opatrzył, w takim też stanie przewieziony został do KL Auschwitz, gdzie nadal nie udzielono mu opieki lekarskiej. Tak zaniedbana noga źle się później zrosła – była krótsza i krzywa).

Uciekał on w pola w kierunku lasów widocznych za dzielnicą „Maroko”. Gestapowcy pobiegli za uciekinierem, a Miczajkę, który stał się dla nich problemem drugorzędnym, wepchnęli do jakiejś komórki na parterze. Kazali mu położyć się na podłodze i zamknęli drzwi od zewnątrz na klucz.

Miczajka momentalnie skoncentrował się nad sposobem wyciągnięcia portfela z wewnętrznej kieszeni marynarki i pozbycia się niebezpiecznego dokumentu. Wprawdzie skuty był kajdankami, ale założono je z przodu, co dawało przedsięwzięciu pewne szanse powodzenia. Po kilku próbach udało mu się wyciągnąć portfel i wydobyć z niego wykaz. Natychmiast go podarł, ale nie wiedział, co zrobić z resztkami papieru. Jedyną rozsądną decyzją było zjedzenie ich. Papier był z gatunku powielaczowego, więc ciężko było go rozmiękczyć śliną i połknąć. Gdy wreszcie udało mu się z tym uporać, wyłonił się nowy problem – jak wsadzić portfel z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki. Ponieważ kilkakrotne próby nie odniosły skutku, a przy drzwiach dyżurki usłyszał szczęk klucza w zamku, wsadził portfel pod pachę. Po chwili wszedł gestapowiec. Kazał Miczajce podnieść się z podłogi i szarpnął go za ramię, aby szedł przed nim. Portfel wysunął się wtedy spod pachy i spadł na podłogę. Miczajka przestraszył się, że gestapowiec będzie coś podejrzewał. Ten jednak w zupełnie normalnym odruchu podniósł portfel i wsadził mu go do zewnętrznej kieszeni marynarki. Następnie gestapowiec zaprowadził Miczajkę do piwnicy, zdjął mu z rąk kajdanki i wepchnął do pomieszczenia w którym przetrzymywano kilkadziesiąt wcześniej aresztowanych członków – żołnierzy ZWZ/AK.

Podczas naszych rozmów, Karol Miczajka wiele opowiadał mi o ich dalszym losie – o tym, jak przez kolejne dni do piwnicy gestapo wprowadzano następnych aresztowanych, jak ze związanymi rękami w nadgarstkach ładowano ich na skrzynie samochodów ciężarowych aby przetransportować do KL Auschwitz. Wspominał, że w lutym 1943 r. była wyjątkowo mroźna zima, a samochody, którymi jechali, nakryte były tylko plandekami. Na szczęście siedzieli na długich, prowizorycznych ławach ściśnięci jeden obok drugiego, dzięki czemu mogli się wzajemnie ogrzewać. Mówił też o pierwszych wrażeniach, jakie wywołał w nim obóz, oraz o warunkach na bloku nr 2. Potwierdzał tym samym informacje, które udało mi się uzyskać od innych byłych więźniów KL Auschwitz. Najbardziej jednak utkwił Miczajce w pamięci widok więźniów przyprowadzonych z przesłuchań drugiego dnia – zapamiętał wygląd skatowanego Stanisława Sobika. Jak mówił, przerażająca była świadomość, że przez takie piekło będą musieli przejść wszyscy leżący na piętrze olbrzymiej sali bloku nr 2. Klika dni po przyjeździe do KL Auschwitz także jego wezwano na śledztwo.

Wraz z innymi wyczytanymi osobami zaprowadzony został przez wartowników do baraku przesłuchań. Przez całą drogę esesmani popychali i poszturchiwali więźniów. W baraku wszyscy czekali na indywidualne wezwanie. Kiedy Miczajka usłyszał swoje nazwisko, podszedł do drzwi, przy których je odczytano, i natychmiast brutalnie wepchnięty został do wnętrza pomieszczenia. Za stołem, na którym leżały jakieś papiery, siedział Mainka. Kątem oka Miczajka zauważył w rogu pokoju podwyższony, podłużny taboret. Przed stołem ustawione było krzesło. Mainka wskazał mu ręką, żeby usiadł.

Przesłuchanie zaczęło się dość dziwnie, gdyż Mainka wymownym gestem dał znak asystującym esesmanom aby wyszli, a gdy zostali sami, zaczął mówić ugrzecznionym tonem: „Widzi pan, pochodzimy z tych samych stron, pan jest z Rybnika – ja też, pan urodził się w Raciborzu – ja też, skończył pan gimnazjum i ma maturę – ja też, a teraz siedzimy po przeciwnych stronach… Dlaczego?”. Na tak postawione pytanie Miczajka odpowiedział odważnie: „Pan się pyta dlaczego? Pan sobie może doskonale odpowiedzieć na to pytanie”. Prawdopodobnie z powodu układów Mainki z Mayem jego przesłuchanie – przynajmniej w tej pierwszej fazie – nie miało tak brutalnego charakteru, jak śledztwa innych więźniów. Jednak po pewnym czasie, gdy Miczajka wciąż wypierał się jakichkolwiek związków ze zorganizowanym ruchem oporu, Mainka wyszedł z pokoju, a weszli jego dwaj asystenci. Ich taktyka przesłuchiwania była zupełnie inna – pytali wprawdzie o to samo, co Mainka, ale kiedy nie przyznawał się do stawianych mu zarzutów, bili go bykowcem po plecach, aby go zmusić do odpowiedzi zgodnych z ich oczekiwaniami. Po godzinie tortur esesmani wyszli i wrócił Mainka. Miczajka – jak mówił – odczuwał coś w rodzaju rozgoryczenia, że Mainka zostawił go na pastwę tych oprawców, ale po powrocie gestapowiec jakby nie zwracał uwagi na zmieniony wygląd oraz ton głosu więźnia i kontynuował przesłuchanie.

Oczywiście już wcześniej Miczajka rozważał sposób obrony, która polegać miała na tłumaczeniu się, że nie miał kontaktu z żadną organizacją ruchu oporu czy jej członkami, lecz że spotykał się z koleżeńskich pobudek z przyjaciółmi z gimnazjum – z Frosem, Kożdoniem, Sobikiem i innymi osobami. Niestety po jakimś czasie Mainka znowu wyszedł, a weszli esesmani. Miczajka nie zmieniał wersji swoich zeznań, zatem i bicie nie ustawało. Musiał teraz przewiesić się przez podwyższony taboret, który zauważył wcześniej w kącie pokoju, po czym esesmani bili go po plecach i pośladkach dopóki nie zemdlał z bólu. Ocknął się dopiero wtedy, gdy oblali go lodowatą wodą. Tego jednak dnia, więcej go już nie przesłuchiwano i gdy bardzo osłabiony podniósł się z podłogi, asystenci owi wyprowadzili go na korytarz, gdzie musiał czekać, aż skończą się przesłuchania innych osób.

Miczajka Karol nr obMiczajkę wzywano do baraku przesłuchań jeszcze kilka razy. Jak przyznał w rozmowach ze mną, Mainka prawdopodobnie uwierzył w jego tłumaczenia i to dzięki niemu przebrnął jako tako przez śledztwo – z łagodniejszym dla siebie wyrokiem. Dnia 16.03.1943 r. po raz ostatni musiał się stawić przed Mainką. Miał wtedy podpisać protokół końcowy z przesłuchania. Przedtem jednak mógł zapoznać się z jego treścią i nanieść swoje poprawki. Jak wspomina po latach, zachował się wtedy niemal bezczelnie, gdyż czytając protokół zwracał Maince co chwilę uwagę na zdania, z którymi się nie zgadzał. Stwierdzał wręcz: „Ja tego nie powiedziałem!”. Mainka zdenerwował się jego zachowaniem, ale wetknął do maszyny nowy arkusz papieru i przepisał całość poprawiając kwestionowane przez Miczajkę fragmenty.

Po podpisaniu końcowego protokołu Miczajka wraz z grupą 62 więźniów przekazany został na pobyt w obozie. W grupie tej znalazły się także osoby z transportu rybnickiego – m. in. Stefan Kuczaty, Karol Stacha, Witold Kaniewski, Hieronim Kolonko oraz Jan Podleśny.

POLENLAGER nr 97 w Rybniku

Włączając się do forum dyskusyjnego na stronie internetowej „Rybnik, ocalić od zapomnienia” dot. Polenlagru nr 97 w Rybniku, przez zbieg okoliczności wciągnięty zostałem w wyjaśnienie tego zagadnienia, a wymaga ono szczególnego szacunku dla pamięci o hitlerowskich zbrodniach wykonywanych na Polakach.

Otóż, mieszkaniec Kóz – Grzegorz Hałat (pow. Bielsko-Bialski), zwrócił się do mnie z pytaniem, czy posiadam jakieś informacje o lokalizacji Polenlagru nr 97 w Rybniku. Zainteresowała go historia rodziny Zająców z Czernichowa, która przebywała w tym obozie, a z córką tej rodziny, urodzonej w 1942 r. (dzisiaj emerytowaną nauczycielką) w tym Polenlagrze, spotkał się w swoim miejscu zamieszkania.

W uzupełnieniu do swojego pytania, podał skąpe informacje na ten temat z książki Romana Grabara: „Polenlager nr 97 w Rybniku. Wiadomości o Polenlagrze w Rybniku są bardzo skąpe. Zorganizowano go z końcem sierpnia 1942 r., co wynika z pisma komendanta żandarmerii w Katowicach z 2 września tegoż roku do podległej jednostki żandarmerii w Rybniku. Powołano się w nim na decyzję komisarza Rzeszy do spraw umacniania niemczyzny – Volksdeutsche Mittelstelle, Dowództwo Operacyjne w Katowicach – z 27 sierpnia 1942 r. w sprawie przydzielenia do obozu funkcjonariuszy żandarmerii. Skierowano tam 3 żandarmów z „Polenlagru” w Lyskach. Obóz mieścił się w barakach koło lotniska dla szybowców. Przebywali w nim ludzie wysiedleni z Zagłębia Dąbrowskiego, przede wszystkim zaś osamotnione dzieci. Więźniowie pracowali na roli, w młynie i w magazynie. Likwidacja obozu nastąpiła prawdopodobnie w związku ze zbliżaniem się frontu. Nazwiska Lagerführera nie zdołano ustalić”.

Po tej to informacji, odżyły w moich wspomnieniach wydarzenia z okresu mojego dzieciństwa, a które rzucają wyjaśnienia do sprawy.

Pamiętam, że w okresie okupacji a także po wojnie (po 1945 r.) często chodziliśmy z mamą do dziadków zamieszkałych w dzielnicy Rybnika-Meksyko. W niedzielne popołudnia, mieszkańcy tej dzielnicy chodzili na spacery na nieużytki znajdujące się w najwyższym wzniesieniu Meksyko – gdzie znajdowała się i … nadal znajduje wieża ciśnień z 1905 r. Na owym wzniesieniu (ale to już były czasy po 1945 r.) znajdowało się lotnisko szybowcowe dla szybowców o wyjątkowo prymitywnej konstrukcji (żebrowany kadłub drewniany, z siedziskiem dla „pilota” i płatami oraz statecznikami oblepionymi jakimś brezentem). Szybowce te naciągane linami gumowymi przez kilku mężczyzn (jak z procy), wylatywały na odległość ok. 300 metrów. Po wylądowaniu, szybowiec był przetransportowany w miejsce startu i ponownie następny zapaleniec lotnictwa szybował z górki w dół (w kierunku Brzezin – małej wówczas wioski). Do przechowywania szybowców służyły drewniane hangary – i to są owe hangary i „lotnisko”. Lotnisko w Gotartowicach powstało w 1965 r.!!!

W okresie okupacji, w miejscu przez które obecnie poprowadzono obwodnicę, – a poniżej wieży ciśnień, usytuowane były baraki drewniane i ogrodzone siatką oraz drutem kolczastym, w której więzione były całe rodziny, zwożone przez hitlerowców z różnych stron okupowanego Górnego Śląska. Jako dziecko podchodziłem na bezpieczną odległość do owego ogrodzenia (na ile zezwalali wartownicy z wewnątrz obozu) i widziałem wybiedzonych i odzianych w łachmany mężczyzn, kobiety i dzieci. To był właśnie ów Polenlager nr 97 w Rybniku.

Dzisiaj często przejeżdżam tą obwodnicą – jadąc do Rybnika czy Rydułtów, ale skojarzenia miejsca przez które przejeżdżam pozostają w świadomości jak żywe. Oczywiście obecnie ta dzielnica Meksyka jest bardzo zagospodarowana, wieża ciśnień jest na tyle zarośnięta trawą i krzewami że trudno ją dostrzec. Zniknął widok wypalonej trawy i ubitej ziemi na tym najwyższym wniesieniu Rybnika, gdzie także powstały jakieś składowiska materiałów budowlanych i przedsiębiorstwa. Ale w mojej świadomości, pozostaje niezatarta pamięć o tych wybiedzonych ludziach, tym miejscu w latach okupacji hitlerowskiej oraz latach 50-tych, gdy jako członek Ligi Lotniczej wraz z innymi kolegami, brałem udział w zawodach modeli szybowcowych.

Według relacji Pana Mariana Wawrzuty, – więźnia między innymi Polenlagru w Rybniku (a relacja ta znajduje się w Archiwum PMA-B w Oświęcimiu), uzupełniam wiarygodność opisu jak wyżej.

[…] Polenlager nr 96 w Rybniku (powinno być Polenlager nr 97 a nie 96) był usytuowany za urządzeniami wodociągowymi stanowiącymi wieżę ciśnień dla Rybnika, a hangarem szybowcowym, na terenie ogrodzonym podwójnym wysokim płotem z drutu kolczastego. Pomiędzy parkanami był zasiek ze zwoju drutu kolczastego, przemyślnie montowanym na odpowiednio dobranej wysokości słupkach. Na przestrzeni ogrodzonej zbudowano dwa drewniane baraki mieszkalne, każdy na około 150 osób, przewidziane do zamieszkania w okresie lata, gdyż na zewnątrz były wykonane z desek na zakładkę mocowanych do konstrukcji deskowej, od wewnątrz do tej samej konstrukcji przybito płytę pilśniowa twardą o grubości 4 mm. Przestrzeń pomiędzy płytami i deskami nie wypełniono żadnym ocieplenie. Dach niski deskowy kryty papą i od wewnątrz obitymi płytami paździerzowymi. Wewnątrz baraku zbudowano dwa piece grzewcze z cegły typu pokojowego. W zimie na każdy piec był przydział jednego wiadra węgla. Podłoga to cienka około 1,5 cm wylewka z chudego betonu. Z uwagi na powyższe zimą po prostu marzliśmy ogromnie, gdyż temperatura wewnątrz baraku niewiele różniła się od temperatury na zewnątrz. Z uwagi na usytuowanie obozu poza miastem wśród pól, jesienią i zimą przeżywaliśmy ogromną inwazję myszy, które łapaliśmy na łapki sprężynowe własnej konstrukcji, często bez przynęty […].

[…] Pojedyncze osoby oraz grupki do 5-ciu osób wychodziły do pracy poza obóz bez eskorty wachmana, a jedynie w asyście pracodawcy. Od 1944 roku z uwagi na praktycznie zerowe próby ucieczki, rygor wyjścia do pracy był dużo łagodniejszy, dany więzień opuszczający obóz był sprawdzany, czy posiada zapotrzebowanie na pracę i odnotowano w książce wyjść i powrotów, ale zawsze ktoś z rodziny musiał pozostawać w obozie. Z pracy nie wolno było przynosić do obozu czegokolwiek do jedzenia, ale racja żywnościowa była normalnie wydawana i tak, gdy szedł do pracy u „bauera”, to tam otrzymywał „obiad”, a jego obiad obozowy pozostająca w obozie rodzina. Dlatego, nie tylko z przymusu więźniowie szli do pracy, za którą nie otrzymywali żadnego wynagrodzenia, gdyż był to sposób na przeżycie […].

Poniżej dodaję zdjęcia dotyczące terenu na którym usytuowane były baraki Polenlagru nr 97.

Hangar 4

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

… tyle w uzupełnienia do autentyczności miejsca i funkcjonowania Polenlagru nr 97 w Rybniku, a obóz ten funkcjonował do 27.01.1945 r.

ciąg dalszy do Wilhelma Brasse

Cześć 2.

Rozmyślnie podzieliłem opracowanie dot. Wilhelma Brasse na dwie części. W trakcie tej jakże miłej ale i konkretnej relacji, uzyskałem wyjątkowo wiele cennych informacji, że koniecznym jest ujawnienie jak najwięcej fragmentów tego wywiadu. Wprawdzie nie dowiedziałem się niczego o Ojcu, rozumiejąc, że przy tak wielkiej ilości wykonywanych codziennie zdjęć, trudno zapamiętać trwalej tego jednego – jedynego więźnia z 125000 zdjęć dla dokumentacji obozowej. Dowiedziałem się natomiast (co było mi znane z innych źródeł), że Pan Wilhelm pomógł w obozie wielu współwięźniom – czego dobitnym przykładem jest Józef Pysz z Bielska, nr ob. 1420, a którego uratował od niechybnej śmierci. Brasse od znajomego współwięźnia Antoniego Kubicy nr ob. 7617 z Rybarzowic (gmina Buczkowice, pow. bielski,), dowiedział się jesienią 1941 r., że jest więzień (kolega z Bielska – Józef Pysz), pracujący w komandzie gospodarczo rolnym, który ledwo słania się na nogach, ma zainfekowane ręce świerzbem i potrzebuje pilnej pomocy. Tak więc Brasse z więźniem tym, bardzo wycieńczonym – muzułmaninem, udał się do swojego szefa Bernharda Waltera, upraszając, żeby ze względu na ogrom pracy przydzielił do pomocy przyprowadzonego więźnia – znającego się na robieniu zdjęć (w tym czasie wykonywał dziennie ok. 100 do 150 zdjęć nowo przyjmowanych więźniów). Wówczas szef „zaklął pod nosem”, ale zapisał numer Pysza, polecił się nim zająć – by się wykapał, i wydał pisemne zezwolenia na wyfasowanie nowego ubrania więźniarskiego. Tak to Pysz dostał się do pracy z Brassem, zamieszkali na wspólnym bloku. Wtrącę w tym miejsc dodatkową uwagę, że gdy kąpielowy – lekarz Grabowski z Lublina zobaczył Pysza, ocenił jego wygląd na ok. 3-4 dni życia, zaś podczas prześwietlenia płuc ujawniono u niego ropę w płucach. Brasse wykorzystał swoje znajomości w kuchni organizując stamtąd treściwsze porcje żywnościowe, załatwił dodatkowe porcje chleba, z ogrodnictwa zdobywał cebulę – źródło cennych witamin. Skutkiem tego, Pysz już po kilku tygodniach „odżył”, ropa z płuc ustępowała, a później Pysz podobny rodzaj pomocy przeżycia zapewnił innym współwięźniom gdy zachorowali na tyfus – np. Marianowi Główce z Bielska nr ob. 6994 i Xaweremu Dunikowskiemu nr ob. 774. Zdobywanie treściwszych porcji w kuchni polegało na tym, że nalewający zupę zanurzał chochlę głębiej, więc nabierał z kotła gęściejszą jego zawartość. Brasse i Pysz „zamieszkali” przy Effektenkammer – magazynie mienia więźniarskiego (magazyn odzieży cywilnej zdanej przez więźniów). Było ich ok. 10 – 12 więźniów wzajemnie się wspierających. Przez sąsiedztwo z funkcyjnymi SS, nie byli tak maltretowani, mieli lepsze warunki od innych więźniów – ubikacja, bieżąca woda, łazienka. Józef Pysz zostal zwolniony z obozu w czerwcu 1944 r.

Zdjęcie wykonane przez BrassegoWracając do zdjęcia ślubnego jakie wykonał, dotyczy to precedensowego wydarzenia ślubu Rudolfa Friemel i Margarity Ferrer. Rudolf – więzień austriacki walczył przed wojną jako komunista w Hiszpanii, mieli z Margarit ślub cywilny, który wcześniej wzięli, lecz Niemcy uznali go za nieważny. Na pisemną prośbę więźnia władze obozowe zezwoliły na przyjazd jego „nieprawnej żony” na teren obozu i udzieliły im formalnego ślubu w obozowym Urzędzie Stanu Cywilnego. Zgodzono się, żeby zapuścił włosy, otrzymał też garnitur, krawat i nowe buty. Wilhelm Brasse wykonał z tej to okazji zdjęcie ślubne wstawiając w kadr zdjęcia ich syna Ediego.

Inne, szczególniej zapamiętane zdjęcie wykonane w obozie to prywatne zdjęcie dla SS-Hauptscharführera Gerhard Palitzsch, a dotyczące jego kochanki – żydówki pochodzącej z Łotwy Very Lukani z którą romansował w Birkenau. Ktoś doniósł to do władz obozowych i wówczas Vera dostała się do bloku 11 i rozstrzelana, natomiast Palitzsch wysłany został do karnego obozu dla SS-manów. (W nawiązaniu do Palitzscha – wyjątkowego sadysty i mordercy więźniów, był on żonaty, żona miała imię Luiza, mieli dwójkę dzieci – chłopca i dziewczynkę. Zmarła natomiast 4.11.1942 r. zarażona zarazkami tyfusu plamistego, które wraz z wszami Palitzsch przeniósł nieświadomie do swojego mieszkania, a wszy te w odpowiednich okolicznosciach więźniowie umieścili na jego mundurze).

Kolejnym szczególnym przypadkiem zapamiętanym z KL Auschwitz przez Brassego, to uczestniczenie w apelu karnym – gdy stał się świadkiem okoliczności wyznaczenia na śmierć ojca Maksymiliana Marii Kolbego. Stał wówczas w szeregu nieopodal więźnia Gajowniczka, gdy za ucieczkę więźnia wyliczano na śmierć co dziesiątego więźnia. Kiedy los trafił na Gajowniczka, ten jęknął głośno i głośno błagał, że ma rodzinę, dzieci – by mu darować życie. Ponieważ blokowy był nieustępliwy, wówczas wystąpił z szeregu ojciec Kolbe, mówiący piękną niemiecczyzną, i oferował swoje życie za Gajowniczka. Gdy blokowy wyraził zgodę na taką wymianę między więźniami – Kolbe został odprowadzony wraz z innymi skazanymi na blok 11.

Był i fakt przyjazdu komisji Czerwonego Krzyża na inspekcję warunków dla więźniów w obozie, i wówczas zaprowadzono ich do bloku 21 – specjalnie przygotowanym na tą okazję, a ponieważ blok ten wcześniej przygotowano wzorcowo – więc komisja stwierdziła, że przetrzymywanie i warunki egzystencji więźniów w KL Auschwitz, są zadawalające. W taki sam sposób przygotowano sektor więźniów – rodzin cygańskich w KL Birkenau, skutkiem czego wydano także decyzję o warunkach bytu rodzin cygańskich w warunkach względnie dobrych.

… pozostaną w mej pamięci oraz na drodze żywota – jako wyjątkowe osobowości! (3)

Część 1.

Wobec faktu ciągłego niedostatku wiedzy o pobycie Ojca w KL Auschwitz – Jego ostatnich dniach życia w obozie, poszukując świadków tych okoliczności udało mi się skontaktować z kilkoma współwięźniami mogącymi pomóc mi w tym temacie. Przede wszystkim więc poszukiwałem więźniów „zakwaterowanych” w bloku (15a) gdzie przebywał Ojciec, którzy mogli pracować w warsztacie ślusarskim, chociaż był to tak krótki okres Jego obozowej egzystencji – bo zaledwie 3 miesiące, do czasu rozstrzelania 26.06.1943 r. Stąd też, szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiłem na osobę Pana Wilhelma Brasse, z którą Ojciec miał pewny kontakt w obozie, gdy wykonano Mu zdjęcie obozowe. By jednak nie przekłamywać faktów, poprosiłem o rozmowę z Panem Brasse, by niezależnie od powyższego uzasadnienia, otrzymać Jego zdjęcie do opracowywanej książki Martyrologium Żywiecczyzny. Spotkanie to miało miejsce w Żywcu dnia 24.03.2010 r., i okazało się bardzo przyjemnym, pouczającym, z osobą wyjątkowo konkretną, o wspaniałej pamięci – nawet o przykrym okresie Jego życia.

Rozpocznę więc informację o Tej wspaniałej osobowości od zwyczajowej części życiorysowej, biogramu jaki wpisałem w opracowaną książkę o tytule jak wyżej.

BRASSE WILHELM,

Więzień w Baligrodzie, Sanoku, Tarnowie, KL Auschwitz nr 3444, KL Mauthausen podobozy: Melk, Ebensee.

Brasse Wilhelm popUrodzony 3.12.1917 r. w Żywcu, syn Rudolfa i Heleny i zamieszkały w Żywcu. Po wyuczeniu się zawodu fotografa w Żywcu, pracował w tym zawodzie w Katowicach. Podczas próby przekroczenia „zielonej granicy” w Bieszczadach zatrzymany i wydany przez Łemków w ręce gestapo w Baligrodzie. Stamtąd, po przesłuchaniach trafił do więzienia w Sanoku a następnie transportem zbiorowym przewieziony do więzienia w Tarnowie. Za zdecydowaną odmowę służby w niemieckiej armii przewieziony do KL Auschwitz, 30.08.1940 r. zarejestrowany w obozowej ewidencji jako więzień nr 3444. W obozie został obozowym fotografem, wykonującym zdjęcia więźniów do ewidencji obozowej, a także zdjęcia prywatne dla niemieckiego personelu SS. 21.01.1945 r. przewieziony został do KL Mauthausen, potem do podobozów Melk i Ebensee. Mimo ciężkich warunków panujących w obozach w których przebywał, przeżył i odzyskał wolność 6.05.1945 r. – wyzwolony przez wojska amerykańskie. Po wojnie zamieszkał w Żywcu.

*             *             *

Ponieważ w tak skróconej wersji życiorysowej jw. niewiele zmieścić mozna informacji, rozszerzę to o kilka istotniejszych fragmentów obozowej egzystencji, ujawnionej podczas jakże wspaniałej rozmowy z Panem Wilhelmem Brasse.

Był wnukiem Alberta Karola Brasse, pochodzącego z Alzacji, pracującego u Habsburgów jako ogrodnik w browarze w Żywcu. Matka Brassego była Polką. Wilhelm z zawodu fotograf, zdobył praktyczną wiedzę o tym fachu pracując od 1935 r. w atelier „Foto-Korekt” w Katowicach – należącym do jego ciotki. Gdy rozpoczęła się okupacja niemiecka, mając 23 lata, w pierwszych dniach września 1939 r. usiłował przedostać się przez Węgry na Zachód do Francji. Udał się więc w Bieszczady – w pobliże granicy Węgierskiej. Niestety, tam zadenuncjowany Niemcom przez Łemków (nienawidzących Polaków) został aresztowany 31.03.1940 r. we wsi Cukowate i przewieziony do więzienia w Baligrodzie. Stamtąd, przewieziony był do Sanoka gdzie przebywał 4 miesiące (do końca lipca). Od 1-go sierpnia tegoż roku przetransportowany do więzienia w Tarnowie, gdzie namawiano go do podpisania Volkslisty i wstąpienia do Wehrmachtu – uzasadniając, że dziadek pochodził z Alzacji. Odmówiwszy wstąpienia do wojska i podpisania Volkslisty, w Tarnowie przebywał 1 miesiąc. Do KL Auschwitz przetransportowany 30.08.1940 r. w grupie 460 więźniów. Po przyjeździe do KL Auschwitz, przydzielony został do komanda budowy drogi (od obozu do dworca w Oświęcimiu). W tym komandzie przebywał 11 dni, lecz uciekł do komanda z lżejszą pracą – wożenia trupów, w którym więźniowie otrzymywali zwiększone porcje żywnościowe. W tym miejscu wyjaśniam, że był to okres początkowego tworzenia się struktur egzystencji obozowej, kiedy jeszcze nie było ścisłego przypisywania więźnia w ewidencję danego komanda roboczego. Była to jednak praca bardzo stresująca, więc uciekł do komanda pracującego w tzw. Monopolu do przeładunku węgla i koksu, skąd następnie dostał się do komanda „przygotowawczego” – przygotowującego teren pod fundamenty. Kolejne komando, do którego się dostał to od 20.11.1940 r. komando kartoflarni. Tam były zdecydowanie lepsze warunki i pracy i bytu – w cieple, pod dachem i gdzie szef kuchni raz na miesiąc przyznawał swoim podopiecznym dodatkowe racje żywnościowe. W tym komandzie spotkał się między innymi z Xawerym Dunikowskim, Dubois, Targoszem, a i z tego okresu miał znajomości w kuchni, które w późniejszym okresie  bardzo się przydały w niesieniu pomocy innym współwięźniom.

W komandzie kartoflarni pracował do połowy lutego 1941 r., – kiedy dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności wezwany został do Politische Abteilung, (zazwyczaj takie wezwanie było bardzo stresujące – kojarzone z wyrokiem skazującym na śmierć). W tymże Politische Abteilung oczekiwało już czterech innych więźniów zawodowych fotografów i gdzie po dosyć szczegółowym egzaminie przez SS-mana o nazwisku Walter, zdał ten egzamin najlepiej i zaakceptowany do wykonywania obowiązków obozowego fotografika.

Od 5.02.1941 r. był zatem zatrudniony w specjalnym komandzie rozpoznawczym Wydziału Politycznego (Gestapo), którym kierował SS-Hauptscharführer Bernhard Walter (Wydział ID). Natychmiast przeniesiony został na blok 25, do zdecydowanie lepszych warunków bytu obozowego. Nowo przyjmowanym więźniom robił zdjęcia w trzech pozach, a więźnia musiał do zdjęcia przygotować – nie mógł mieć znamion „uszkodzenia” czyli pobicia, sińców. Więźnia z twarzą wskazującą na ślady pobicia podczas śledztwa, odsyłano do tzw. „wyzdrowienia”. Robił też zdjęcia prywatne SS-manom, zdjęcia ślubne głośnego przypadku wesela w KL Auschwitz. Zdjęcia rozpoczęto robić od 1941 r. a skończono w styczniu 1945 r. Polakom robiono zdjęcia do 1944 r. do nr 125000. Wykonywał też zdjęcia dla dr Mengele – dziewczyn nago, tzw. zdjęcia badawcze, zdjęcia przypadków kalek – mających raka wodnego. Robił zdjęcia dla lekarzy wykonujących badania pseudomedyczne. Przyprowadzone dziewczyny usypiano (zastrzykiem), a później szczypcami czy pęsetami brutalnie wyciągali części rodne i Brasse musiał robić zdjęcia fragmentów które lekarz wskazywał.

Pod koniec 1944 r. przyjechał do obozu Bernhard Walter i z zawołaniem „idzie Iwan”, zdenerwowany, kazał spalić wszystkie zdjęcia i dokumenty (kartoteki obozowe więźniów). Wówczas Brasse przy swoim przełożonym włożył paczkę zdjęć do pieca, w którym na całe szczęście nie było ognia lecz trochę rozgrzanego popiołu. Walter jednak nie wiedział, że klisze wykonane są z materiału niepalnego więc nie zapaliły się tylko zaczęły skwierczeć. Po wyjściu Waltera, Brasse natychmiast wyciągnął z pieca pakiet zdjęć i polał go wodą – ratując w ten sposób tak cenną dokumentację.

Ostatnim transportem z KL Auschwitz Wilhelm Brasse przewieziony został koleją do KL Mauthausen a stamtąd do podobozu Melk. Pracował w otwartym polu, w fatalnych warunkach pogodowych, a te warunki spowodowały że stał się muzułmaninem. Od 15.04.1945 r. przeniesiony został do podobozu Ebensee i tam wyzwolony przez wojska amerykańskie. 10.07.1945 r. wrócił do kraju. Mimo, że nosił się z zamiarem powrotu do pracy w wyuczonym zawodzie, zrezygnował z tego zamiaru pod wpływem kompleksu nabytego przez doświadczenia obozowe – gdyż stale wracała świadomość i widok zdjęć jakie musiał w obozie robić pod przymusem młodym dziewczynom.